niedziela, 30 grudnia 2012

W niedzielę Świętej Rodziny


Dziś na Mszy Świętej przyszła do mnie nieoczekiwanie myśl, że muszę opowiedzieć o moim życiu w Annopolu, a właściwie o moim doświadczeniu rodziny. Skąd wzięła się ta myśl, w którym momencie i dlaczego była tak silna. Najpierw pojawiła się w czasie liturgii słowa. Była odpowiedzią na zdanie z Listu do Kolosan „I bądźcie wdzięczni”. Wdzięczni? Pomyślałam. Bądź wdzięczna. Tak. Jestem wdzięczna. Jestem za całe, niełatwe, piękne życie w Annopolu.

Dlaczego tak mi się pomyślało? Dlaczego właśnie teraz? Nie wiem. Myśli krążą wokół rodziny. Bynajmniej nie jest to ani czułostkowość, ani egzaltacja, ani nadmiar uczuciowości. To jakieś wewnętrzne przynaglenie. Może w kontekście dzisiejszego święta, niedzieli Świętej Rodziny, a może, nawet bardziej, ostatnich doświadczeń. Od kiedy Jasiek studiuje w Glasgow, a dzieci w ponadgimnazjalnych szkołach rzadko się zdarza, że w domu gromadzimy się wszyscy. W piątek był taki moment, że byliśmy całą dziewiątka, a właściwie dziesiątka, bo Jasiek był z Katy.

Dziewczyna ze Szkocji, która przyjechała do Polski, żeby poznać jego rodzinę stała się przyczyną podróży w czasie. Były więc wspominki z dzieciństwa naszych dzieci, oglądanie zdjęć, przeglądanie rodzinnych pamiątek. Był kalendarz na 2013 rok, który otrzymaliśmy od Katy (przez nią zrobiony) z naszymi rodzinnymi zdjęciami z Annopola. Piękny. Jasiek wyciągnął kilka, moich i Józefa, listów sprzed 25 lat i po cichutku tłumaczył fragmenty na angielski. Zosia przeczytała fragment i powiedziała pół głosem „głupio jakoś tak, kiedy o swojej miłości mówią rodzice”. Zajrzałam i ja, żeby zobaczyć, co ich tak peszy, cieszy, dziwi, onieśmiela. I poczułam radość.

To nie jest zwykła, banalna historia. I to nie my jesteśmy jej autorami. A moje życie w annopolskim ogrodzie jest tego potwierdzeniem. Ta myśl ucieszyła mnie najbardziej.

Kiedy w 1989 roku postanowiliśmy zamieszkać w starym domu wszyscy stukali się w czoło i pytali, co będziecie tam robić? A my odpowiadaliśmy „będziemy kustoszami miejsca, będziemy zapalać światło Matce Bożej w ogrodzie”. Dziwili się i trochę chyba mnie żałowali „dziewczyna z miasta idzie na wieś, w zupełnie obce środowisko, nie ma tam ani rodziny, ani przyjaciół, nie zna nikogo i jeszcze te spartańskie warunki”. I to była prawda. Ale dla mnie to było spełnianie się młodzieńczych marzeń i ideałów. I naszych przedmałżeńskich rozmów, że naszym dzieciom (najpierw Jaśkowi) pokażemy piękny, Boży świat. Ten świat zaczynał się zaraz za progiem, najpierw na podwórku, w lesie, na łące, w sąsiedniej wsi, w szkole, w naszym parafialnym kościele w Strachówce, a potem coraz dalej poza granice.
Obce miejsce stawało się moim miejscem na ziemi. Obcy ludzie znajomymi i przyjaciółmi, a nawet rodzicami chrzestnymi naszych dzieci.

Wczoraj, kiedy wszyscy siedzieliśmy w pustym przepięknym kościele w Strachówce, jakby klamrą zamknęło się ćwierć wieku. Matematycznie się nie zgadza? Nie szkodzi. Dla mnie to była chwila pełni i pokoju. A patrząc na męża i dzieci, i słuchając dzisiejszych czytań liturgicznych spełniły się słowa z Listu do Kolosan „Sercami waszymi niech rządzi Chrystusowy pokój”. Dla mnie. Dzisiaj.

Nie wiem, czy będzie jeszcze jakieś jutro. Mam tylko taką nadzieję. Może nie zdarzy się już taka chwila, że będziemy wszyscy razem. Kto to wie? To mój sposób, żeby zachować i podzielić się z innymi tym, co dla mnie ważne.





A to z profilu fb ojca Kaspra Mariusza Kapronia Ofm, misjonarza z Boliwii. Przeczytane przed chwilą po opublikowaniu posta.

"Modlitwa za Rodzinę" (tłumaczenie polskie)

Oby żadna rodzina nie zaczynała się z jakiegoś przypadku,
I oby nie kończyła się, bo miłości już brak.
Dwóje niech będą jeden w drugim, tak w ciele jak i w myśli.
I niech nikt na tym świecie ośmieli się zniszczyć ich rodzinny dom.
Oby żadna rodzina nie musiała szukać schronienia pod mostem
I niech nikt nie zakłóca życia i pokoju tych dwóch
Oby nikt nie sprawił, że ich życie będzie bez horyzontu
I oby nie musieli żyć z lękając się o to co jutro przyniesie.

Rodzina niech zaczyna się z wiedzą „dlaczego?” i „gdzie?” razem chcą iść
Niech mężczyzna wyryje w sobie łaskę bycia ojcem
A kobieta niech będzie niebem, łagodnością, czułością i ciepłem.
Aby dzieci mogły poznać siłę Miłości

Pobłogosław o Panie rodziny, Amen
Pobłogosław o Panie i moją także!

Niech mąż i żona mają siłę, aby kochać bez miary
I niech nikt z nich nie zaśnie zanim nie powie „Przebacz mi”.
Niech w dziecięcej kołysce zrozumieją czym jest dar życia
I niech tam rodzina świętuje pocałunek i chleb.
Niech małżonek ze swą żoną na kolanach kontemplują swe dzieci
I niech ze względu na dzieci znajdą siłę, aby ciągnąć do przodu.
Niech na ich firmamencie gwiazda, która świeci najjaśniej
To nadzieja pokoju i pewność miłości.

Rodzina niech zaczyna się z wiedzą „dlaczego?” i „gdzie?” razem chcą iść
Niech mężczyzna wyryje w sobie łaskę bycia ojcem
A kobieta niech będzie niebem, łagodnością, czułością i ciepłem.
Aby dzieci mogły poznać siłę Miłości

Pobłogosław o Boże Rodziny, Amen
Pobłogosław o Panie i moją także!

środa, 26 grudnia 2012

Moje Boże Narodzenie


Lubię być w kościele. Nie z obowiązku, przymusu, tradycji, ale z potrzeby. Zachwyca mnie piękno ołtarza, złoto tabernakulum, blask choinek, i światło czerwonych świec. Lubię być w kościele, blisko ołtarza, tak, żeby wszystko widzieć dokładnie, żeby nic i nikt nie oddzielał mnie od miejsca, gdzie dzieje się spotkanie. Mogłabym tak siedzieć i patrzeć, i słuchać, i słuchać, i śpiewać. Właściwie nie ma znaczenia, czy to jest wystrój bożonarodzeniowy, czy adwentowy, wielkopostny, czy zwykły dzień. Nie ma znaczenia, bo Chrystus jest ten sam, ten sam dla mnie.

Nie lubię, gdy mówią "Dzieciątko się narodziło", albo "niech Boże nowo narodzone Dziecię błogosławi", bo wszak Ono narodziło się w jakimś momencie historii, przeszło dwa tysiące lat temu. Dziś, tu i teraz, nie ma Dzieciątka, jest Bóg Jezus Chrystus. Dlatego lubię wspomnienie św. Szczepana pierwszego męczennika. Ta śmierć za poznaną Prawdę ukazuje całość, pełnię- narodzin, męczeństwa, śmierci i zmartwychwstania Słowa, które stało się Ciałem (dla mnie).

Ojciec misjonarz z Boliwii, poznany przez Józefa na fb, Kasper Mariusz Kaproń Ofm tłumacząc Indianom w Boże Narodzenie 2012, trudne słowa św. Jana z Hymnu o Logosie, pisze tak: „To Słowo, które było na początku to „kocham cię”, to „Miłość” i stosuje taki zabieg, janowe Słowo zamienia na 'Kocham cię - Miłość', w efekcie powstaje przekaz:

I MIŁOŚĆ CIAŁEM SIĘ STAŁA
i zamieszkała wśród nas.
I oglądaliśmy Jej chwałę...

Ojciec Kasper pisze - "Może to co zrobiłem to zbyt daleko posunięta ingerencja w biblijny tekst. Jednakże zostało to zrozumiane przez słuchaczy. To odwieczne słowo brzmi „Kocham cię” i mówi je Bóg do człowieka. W pełni je wypowiedział w osobie Jezusa Chrystusa – Miłości wcielonej".

Bardzo mi się to podoba. Zdjęcia z boliwijskiego przedstawienia o Bożym Narodzeniu także.

Boże Narodzenie na wszystkich kontynentach świata, w każdym człowieku może być codziennie. Tak pisała bł Matka Teresa z Kalkuty. Chciałabym, żeby to było moje codzienne doświadczenie, każdego dnia Boże Narodzenie we mnie, we wspólnocie rodziny, szkoły, parafii, gminy.

czwartek, 13 grudnia 2012

"Historia tworzy naszą tożsamość"


Kiedy przyszłam rano do szkoły jeszcze nie wiedziałam jak ważny to będzie dzień. Obudziłam się wcześnie rano. Miałam czas, żeby zajrzeć do Internetu. Posłuchać wiadomości. Dziś 13 grudnia, 31 rocznica ogłoszenia stanu wojennego. W TV wspominają ten dzień. Na stronie IPN film „13 grudnia. Wspomnienie stanu wojennego”. Jak zaznaczyć tę rocznicę w szkole, jak opowiedzieć to uczniom, nauczycielom, pracownikom? Zadanie niełatwe, tym bardziej, że czasu mało, a jeszcze zapowiedziana przez Wójta, aczkolwiek pełna niewiadomych, wizyta Ambasadora Chorwacji. Myśl przyszła z wysoka. Wystarczy pokazać krótki film, oddać głos świadkom historii. Każdy z nas, dorosłych jakoś ten dzień pamięta. Przecież jest Józef, naoczny świadek i uczestnik tamtych wydarzeń, świadek „historii, która tworzyła naszą tożsamość”. Zaśpiewamy wspólnie „Mury” Jacka Kaczmarskiego, opowiem i zaproszę do udziału w akcji IPN Zapalmy Światło Wolności. Będzie dobrze. I było, nie tylko dobrze, ale bardzo dobrze.

Ambasador Chorwacji pan Ivan Del Vechio i samorządowcy -wójtowie ze Strachówki, Jadowa, burmistrz Tłuszcza, Kobyłki, przewodnicząca i wice rady gminy, pani sekretarz,  zasiedli na świetlicy z dziećmi, aby zapatrzeć się i wsłuchać w przejmujący obraz tamtego grudnia. Czułam jak rosło napięcie. Każda wypowiedź była ważna, ale wspomnienia Józefa były poruszające do głębi. Czy tylko mnie? Pewnie nie, bo Ambasador też do tego nawiązał opowiadając, jak ważny to był dzień dla niego. Z jaką nadzieją zniewolone, komunistyczne państwa bloku wschodniego patrzyły na Polskę. Zaśpiewaliśmy „Mury”. Tę piosenkę śpiewałam w studenckim klubie na koncercie Kaczmarskiego i wiele razy podczas manifestacji na Krakowskim Przedmieściu.

A potem dzieciaki wypytywały Ambasadora o różne sprawy, a on z wielką swadą, urzekającą polszczyzną, wielką kulturą, bardzo interesująco na nie odpowiadał. Przesympatyczny, otwarty, bardzo mądry człowiek. Dostrzegły to dzieci, bo słuchały z uwagą i podziękowały wielkimi brawami.

Żegnając się z gośćmi, od burmistrza Kobyłki Roberta Roguskiego usłyszałam „byłem na różnych spotkaniach, ale takiej wspaniałej atmosfery jeszcze nie widziałem, gratuluję”. Powtórzył to dwa razy. Szkoda, że nie był Pan na całym spotkaniu.

Poszłam na mszę świętą, żeby podziękować za to niezwykłe doświadczenie mocy Ducha Świętego, który zamieszkał w naszej szkole. Podziękować za wolną, niepodległą Polskę i Chorwację we wspólnej Europie i za to, że mam/my (a na pewno Józef) udział w jej odzyskiwaniu i tworzeniu. To największe bogactwo, jakie zostawimy naszym dzieciom, innego nie mamy.




środa, 5 grudnia 2012

Skrzydła Anioła

Pamiętam spotkanie, osiem lat temu, w siedzibie Caritas diecezji warszawsko-praskiej na ulicy Kawęczyńskiej. Ksiądz, ówczesny dyrektor, Krzysztof Ukleja mówił o idei szkolnych kół caritas i pytał, kto byłby chętny, aby takie koło założyć w swojej szkole. Wymagało to oczywiście zgody dyrektora placówki. Ja byłam w tej komfortowej sytuacji, że mogłam zgłosić Szkołę Podstawową w Strachówce od razu. W ten sposób byliśmy pierwszym Szkolnym Kołem Caritas w diecezji warszawsko-praskiej.
Wiedziałam, że jest to niejako nasz obowiązek, aby dobrem odpłacić za dobro jakiego ciągle doświadczaliśmy (i doświadczamy) od Caritasu i innych ludzi.

Potrzebujących w gminie było i jest wielu. Przez pierwsze trzy lata opiekowałam się kołem. Wolontariusze chodzili do starszych osób, robili zakupy, pomagali w porządkach, a przede wszystkim po prostu z nimi byli, rozmawiali. Wiem, ile to znaczyło, nie tylko dla samych seniorów, „naszych” babć i dziadkow, ale także dla wolontariuszy. Robiliśmy paczki świąteczne, organizowaliśmy kiermasze, spotkania pokoleń, wspólne wigilie. Organizowaliśmy kolonie letnie i prowadziliśmy je jako wolontariusze, w tym gronie wielu naszych nauczycieli, także byli uczniowie-absolwenci.

W 2008 roku oddałam prowadzenie SKC Basi Janus, naszej nowej (wtedy) nauczycielce. Coś mi mówiło, że to będzie właściwa osoba. Intuicja mnie nie zawiodła. Miałam rację. Basia, jako opiekun wolontariuszy, sprawdziła się i sprawdza w 100 procentach. A mnie współpracuje się z nią wspaniale. Basiu dziękuję.

Dziś, w Dniu Wolontariatu, nasze koło odebrało z rąk księdza biskupa Marka Solarczyka nagrodę „Skrzydła Anioła”. To ogromne wyróżnienie. Ktoś z zewnątrz zauważył, docenił naszą pracę. Potwierdził słuszność drogi, którą przed laty wybraliśmy. Piszę my, bo myślę o swoim małżeństwie, rodzinie, ale także szkole, którą kieruję. Wyrasta ona bowiem z tego samego korzenia, z tego, co we mnie najgłębsze, najważniejsze, co jest wartością mojego życia, z wiary w Jezusa Chrystusa. On daje mi siły, wskazuje drogę, jest Światłem w ciemności. Tak. To moje wyznanie wiary na tym blogu. Choć nie słowa, a czyny pójdą za mną, za nami.

Patrzę na naszą szkołę, uczniów, rodziców, nauczycieli, pracowników jak na wspólnotę, a nie jak na instytucję. I chociaż (oczywiście) obowiązują w niej prawa określone ustawami, te spisane i zwyczajowe, to nie one są najważniejsze. Wspólnota ludzi, może czasem (często?) ułomna, ale idąca od wielu już lat w tym samym kierunku, z tą samą wizją.

Tylko ta perspektywa pozwala trwać i pracować nawet wtedy, gdy w sposób jawny i ukryty pracownik tej szkoły walczy ze mną, neguje, deprecjonuje, podważa decyzje i całą tę drogę. To szkodzi nie tylko mnie, dyrektorowi, szkodzi nam wszystkim, całej wspólnocie. Najbardziej szkodzi naszej(!) szkole. Codziennie czujemy to na sobie i z lękiem próbujemy ominąć. Jestem/jesteśmy jak sparaliżowani. Musimy się otrząsnąć i wzbić ponad ułomności.

W poczuciu odpowiedzialności za szkołę, za całe dobro, które się wydarzyło i dzieje, za każdego ucznia, nauczyciela, rodzica, pracownika, w perspektywie „Skrzydeł Anioła” nie wolno mnie, nam milczeć.
Nie wolno przyjmować postawy strusia i myśleć, że jak schowamy głowę, to problemu nie będzie. To nasz wspólny problem. Jak go rozwiązać?





niedziela, 2 grudnia 2012

Mój początek adwentu.


Zaczął się Adwent. Dla mnie zaczął się od rekolekcji, a to dzięki zaproszeniu księdza Antoniego i Grażynki i Krzysztofa Kalinowskich. Rekolekcje rozpoczęły się w Sulejówku Miłosnej. Ksiądz Antoni po prostu zaprosił nas do siebie. Było pięknie. Po pierwsze dlatego, że była okazja porozmawiać i obejrzeć gospodarskie cuda księdza Antoniego. Piękna rzucająca się w oczy elewacja, nowe okna i drzwi wielkiego gmachu plebani. Kostka wokół kościoła, brama, oświetlenie, witraże. W budynku starej plebani przedszkole, do którego uczęszcza 60 dzieci.
Pamiętam jak to wyglądało jeszcze trzy lata temu.

Po drugie i najważniejsze to Msza Święta i to, co mówił ojciec Paweł OMI Oblat Maryii Niepokalanej z Kodnia. Ojciec zaczął od pytania w kontekście zaczynającego się adwentu „Na co czekasz?” No właśnie na co czekam? Starałam się znaleźć sensowną odpowiedź, ale z tyłu głowy pojawiła się myśl … na nic nie czekam. Dalsze rozważanie księdza poruszyło pewnie nie tylko mnie. „Ludzie czekają na wiele rzeczy, w zależności od stanu i wieku. Temu czekaniu towarzyszy lęk i niepokój, wystarczy popatrzeć ludziom w oczy... . Czy ktoś odpowiedział sobie- czekam na Chrystusa, odpowiedź nas zawstydza”. Ojciec Paweł (choć młody) na koniec rekolekcyjnej nauki przywołał swoje doświadczenie towarzyszenia w śmierci sędziwego brata ze swojego zgromadzenia. „Umarł tak jak żył,z wielką radością”. Powiedział ks Paweł. I przytoczył treść esemesa Szymona Hołowni, który ten wysłał do swojej znajomej w Rzymie w niedzielę, dzień po śmierci Jana Pawła II „Co robić by tak żyć i tak umrzeć?” Czy wystarczy ewangeliczne czuwajcie?

Spotkanie ojca Pawła było ważne z jeszcze jednego, a właściwie dwóch powodów. Nasz syn Andrzej ochrzczony został podczas ekumenicznego spotkania w maju 1996 roku w Kodniu. Teraz przygotowuje się do bierzmowania. Nie możemy jechać do Kodnia, bo nie mamy za co i czym, a potrzebne jest świadectwo chrztu. Ksiądz Paweł spadł nam jak z nieba i sprawę załatwi. A po drugie przywołał z pamięci wiele pięknych chwil spędzonych w Kodniu. Na spotkaniach ekumenicznych w koście św. Ducha na wieczornych czuwaniach, pielgrzymkę do Jabłecznej, mszę świętą w Kostomłotach jedynej w Polsce parafii unickiej, kochaną „babcię” Hałaszkową, do której na krótki nocleg szło się pewnie z godzinę. Pielgrzymki z każdym naszym poczętym dzieckiem przed jego urodzeniem. Pielgrzymkę z seniorami ze Strachówki (którą wspomniał dziś przy obiedzie ks. Antoni) chyba jakieś cztery lata temu, zanim jeszcze udało się wmówić mieszkańcom, że historia tych działań zaczęła się od powstania miejscowego stowarzyszenia.
Kodeń to moje ukochane sanktuarium, przepiękne miejsce na ziemi. Może kiedyś tam jeszcze pojedziemy.

A z rzeczy pięknych, które widziałam w ciągu weekendu to niezwykła dobranocka w Zespole Szkół im. Rzeczpospolitej Norwidowskiej w Strachówce. Było wspaniale. Dziękuję Basi i jej dzieciakom z klasy drugiej. Jeśli ktoś będzie chciał wiedzieć więcej niech zajrzy na naszą stronę 
Ciekawe było także obrzędowe (andrzejkowe) przedstawienie pań z Koła Gospodyń Wiejskich ze Strachówki i gimnazjalistek, na które otrzymałam zaproszenie od pana Jacka Knapa wiceprezesa Stowarzyszenia Przyjaciół Strachówki. Dziękuję. Odbyło się w świetlicy wiejskiej, w sobotnie, szare popołudnie. Byłoby jeszcze piękniej, gdyby światła było więcej, cienia mniej ścielącego się na wszystko.
A przecież „Poszli w ciemno za Światłem”, czy my też?  

czwartek, 29 listopada 2012

Zwykły, niezwykły szkolny dzień.


Kilka kadrów ze szkolnego dnia.

Lekcja języka polskiego w klasie VI. Wędrujemy z Fileas Foggiem bohaterem „W 80 dni dookoła świata” przez kontynenty. Dzieciaki szukają miejsc na mapie. Sami sięgnęli po atlasy. Chcieli sprawdzić, szukali odpowiedzi. W tej części mówiliśmy także (jakby trochę przy okazji) o programie „Wszystkie barwy świata” UNICEF-u. Chętni będą robić lalki, poznawać kulturę krajów, które w jakiś sposób ich zainteresowały. Pomożemy dzieciakom w Sri Lance. Po raz pierwszy włączyłam tablicę interaktywną. Jest Internet w tej sali. Jest WiFi w szkole. To Cyfrowa szkoła w naszym wydaniu. Poradziliśmy sobie bez wielkich ministerialnych pieniędzy. Chcieć to móc. Teraz ważne jest, aby mieć pomysł na każdą lekcję.

Józef chodzi korytarzem z adwentowym lampionem. Święta Bożego Narodzenia blisko.
Ale zanim przyjdą to … .
Na korytarzu niezwykły ruch. Chodzą czarne wróżki, widać czerwone serca, samorząd serwuje ciasteczka i galaretkę. W nowej świetlicy tańczą maluchy. Jest wesoło i gwarno. Samorząd zorganizował "Andrzejki".

Przed czternastą odjeżdżają maluchy. Jest trochę zamieszania. Pan Adam Kur DJ, którego zapraszamy od wielu lat (jest absolutnie najlepszy) zaprasza „starszyznę” V i VI klasę i gimnazjalistów. Słyszę jak śpiewają. Tańczy cała sala. Niektórzy wychowawcy bawią się z młodzieżą inni spacerują po korytarzu, jeszcze inni w pokoju nauczycielskim układają ankietę do ewaluacji.

Ktoś prosi mnie, żebym zajrzała do zerówki. Jest 16:30. I cóż widzę? Mirka i Basia nauczycielki II klasy i zerówki (które dawno powinny być w domu) siedzą i kleją ozdoby choinkowe. Obok bawią się dziewczynki, których mamy jeszcze są w szkole.

Kończy się dyskoteka, a już na sali gimnastycznej zaczynają się zajęcia karate. Jest nasz wuefista Krzysiek i Ania z „Pracy z klasa”. Skończą dzieci, przyjdą dorośli.

Pomiędzy jednym, a drugim kadrem dyscyplinujące rozmowy z uczniami, którzy uparli się i nie chcą respektować szkolnego regulaminu. Rozmowa z przewoźnikiem, rachunki do podpisania, mniejszej i większej wagi decyzje.
Taki zwykły, niezwykły szkolny dzień.


poniedziałek, 19 listopada 2012

Zjazd Absolwentów Szkoły Liderów


Po Konferencji Liderów ruszyliśmy do Białobrzegów na Zjazd Absolwentów Szkoły Liderów. Po zakwaterowaniu i kolacji było oficjalne przywitanie wszystkich przez Zespół Szkoły Liderów i spotkanie z profesorem Zbigniewem Pełczyńskim. Specjalne piszę spotkanie, bo mam wrażenie, że nigdy nie jest to wykład a serdeczne dzielenie się sobą Pana Profesora. I tak było tym razem. Pan Profesor opowiadał „jak łapać liderską okazję” Mówił o sobie, o wojennych i powojennych losach, o tym jak odwaga, trochę szaleństwa, ciekawość świata, otwartość i marzenia układały jego losy. Jak zrodził się pomysł Szkoły Liderów.
Na wielkiej mapie świata każdy z nas przykleił kopertę ze swoim imieniem, nazwiskiem i informacją o tym czym się zajmuje. Do tych kopert w trakcie trwania zjazdu wkładaliśmy swoje wizytówki nawiązując kontakty.

Sobotnie przedpołudnie spędziliśmy na dworze. Uczestniczyliśmy w grze terenowej „Liderska Misja”. Podzieleni na pięcioosobowe zespoły „ratowaliśmy” świat przed zagładą. Nie było to takie proste. Wymagało łączenia się w większe grupy tak, aby kolory grup dawały barwy pochodne pomarańczową, fioletową, zieloną konieczne do wykonania zadania. Biegaliśmy po parku, nad Zalewem Zegrzyńskim zdobywając antidotum na epidemię, krach ekonomiczny bądź ekologiczną katastrofę. Super zabawa. Po kilku godzinach na świeżym powietrzu obiad smakował doskonale.
W holu przybywało książek, które liderzy mieli przywieść na zjazd. Każdy mógł z tej różnorodnej biblioteki wybrać coś dla siebie. Każdy na swojej mógł wpisać dedytakację dla nieznajomego czytelnika, do którego trafiła jego książka. Wybrałam „Dziennik Ma Yan z życia chińskiej uczennicy” trochę z myślą o Marysi. Gratulacje dla pomysłodawcy.

Popołudnie zostało przygotowane przez Daniela Lichotę i Pawła Krzywickiego. Warsztat liderski: World Cafe-Wyzwania dla Liderów to prawdziwy majstersztyk. Super pomysł, perfekcyjna organizacja. Przy dwunastu tematycznych stołach w czasie pięciu 30 minutowych sesji wypracowywaliśmy kreatywne rekomendacje dla siebie i Szkoły Liderów, poznawaliśmy się w atmosferze dobrej zabawy, otwartości, twórczej pracy. Najbardziej interesowało mnie „Jak powinna wyglądać współpraca między absolwentami SL?; Jak korzystać z nowych technologii w działaniach liderskich?; Jak profesjonalizować swoją organizację?; Jak uprościć zdobywanie funduszy?; Jak żyć z liderem/liderką? Podsumowaniem sesji była dwuminutowa prezentacja wniosków. Wszystkie były interesujące, ale najbardziej podobała mi się prezentacja tematu Co możesz wykorzystać z przykładu „Dreamlinera w PLL LOT” w swoim liderstwie?
Tradycją liderskich spotkań są debaty oksfordzkie. Debata odbyła się po kolacji. Tym razem mówcy debatowali nad tezą „Ta strona uważa, że Polacy nie są skutecznymi liderami”. Po tak intensywnym dniu odpoczywaliśmy na imprezie tanecznej „Spotkaniu Liderów Wszechczasów”, jedni tańcząc do późna w nocy inni tocząc długie rozmowy.

Niedzielne przedpołudnie przygotowali i poprowadzili sami liderzy. Odbyło się kilkanaście warsztatów pod hasłem „Inspiracje Absolwentów”. Mnie zainspirowała Lucyna, która opowiadała o swoich wielkich marzeniach przemienionych w czyny i o Specjalnym Ośrodku Szkolno-Wychowawczym oraz Mariusz, który uczył nas jak złożyć slajdy do prezentacji wszelakich tak, aby nie zanudzić słuchaczy na śmierć.
Chętnie posłuchałabym innych prowadzących, ale czas zjazdu nieubłagalnie dobiegał końca. Jeszcze tylko obiad, wspólne zdjęcie i droga powrotna do domu.
Dziękuję organizatorom i wszystkim uczestnikom za wspólnie spędzony czas. Dziękuję za dar największy poczucie przynależności do grona osób absolutnie niezwykłych i przeżycie wspólnoty.  

Debata Oksfordzka

Warsztat liderski: World Cafe- Wyzwanie dla Liderów


Gra terenowa
Mapa Świata
Zdjęcia z tablicy Szkoły Liderów na fb



niedziela, 18 listopada 2012

I Kongres Liderów "Bez liderów się nie da"

Opisać muszę na gorąco zanim dopadnie mnie codzienność. Bo ostatnie trzy dni były absolutnie niecodzienne. Zresztą tak jak każde wydarzenie organizowane przez Szkołę Liderów. Zaczęło się w piątek od Pierwszego Kongresu Liderów w Forcie Sokolnickiego w Warszawie. Na Kongres pod hasłem „bez liderów się nie da” przyjechali absolwenci wszystkich programów Szkoły, czyli Szkoła Liderów Polonijnych, dwudziestu edycji Szkoły Liderów Społeczeństwa Obywatelskiego, liderzy siedmiu edycji programu Liderzy Polsko Amerykańskiej Fundacji – Wolności. Przyjechali znakomici goście- prelegenci. Założyciel szkoły profesor Uniwersytetu Oxfordzkiego prof. Zbigniew Pełczyński, Marszałek Senatu RP Bogdan Borusewicz, Witold M. Orłowski, Maria Pasło-Wiśniewska, prof. Ladislau Dowbor, Przemysław Radwan-Rohrenschef dyrektor Stowarzyszenia Szkoła Liderów.

 W tłumie odszukiwałam znajome twarze liderów, mojej, VI edycji Liderzy PAFW. Byli również inni z Centrum Edukacji Obywatelskiej, z Maróza, samorządowcy Janek Grabiec starosta legionowski. To było bardzo miłe, szczególnie kiedy inni mnie rozpoznawali, kiedy słyszałam np. od Kasi Znanieckiej Vogt (dyrektorki programu Szkoła Ucząca Się CEO) słowa uznania o mojej pracy i szkole. Od osoby, której zupełnie nie kojarzyłam usłyszałam „miałaś piękne wystąpienie w Marózie przed Prezydentem Komorowskim, bardzo mi się podobło). Tak pozytywnie zbudowana „weszłam” w przestrzeń liderskiego spotkania.

 Po oficjalnych wystąpieniach, przywitaniach i wprowadzeniu do Kongresu w mniejszych grupach odbyły się dyskusje liderów. Wybrałam „Przywództwo w instytucjach publicznych – między wizją a statutem”. Szukaliśmy odpowiedzi na pytania jaka jest rola dyrektórów instytucji społecznych? Czy są to jedynie menadżerowie, czy też liderzy lokalnych społeczności? Natępnie odbyła się sesja plenarna, którą prowadziła Katarzyna Czajka-Chełmińska wiceprezeska Stowarzyszenia Szkoła Liderów. W tej części przedstawiono wypracowane przez nas tezy i wyzwania stojące przed przywódcami na wybranych obszarch działania. Skomentował je Profesor Dowbor w fascynującym wystąpieniu, w niezmiernie interesującej perspektywie globalnej.

 Kolejnym modułem była „Wiedza dla Liderów” Osiem różnorodnych warszatów. Ten, w którym wzięłam udział zatytułowany był „Współczesny lider-inteligentyny, czy inteligentny emocjonalnie?” Prowadziły go trenerki z Hay Group wciągając nas w poszukiwanie odpowiedzi na pytania kto był dla nas inspirującym liderem, dzięki komu chcieliśmy stawać się jeszcze lepsi, czym jest władza uspołeczniona, czemu jest ważna i jak ją w sobie rozwijać; dlaczego emocje są ważniejsze od IQ i czy nie jesteśmy już za starzy na to, żeby rozwijać naszą inteligencję emocjonalną …? Rozmawialiśmy o tym w parach. Trochę zabrakło mi odwagi, żeby na forum odpowiedzieć na jeszcze jedno pytanie jak ten lider zmienił nasze życie? Choć podzieliłam się nią na koniec z prowadzącymi mówiąc „został moim mężem”, co spotkało się z niemałym zainteresowaniem.
 Kongres zakończył się wywiadem z Profesorem Zbigniewem Pełczyńskim. Potem ponad sto osób wyruszyło autokarami do Białobrzegów na I Zlot absolwentów wszystkich programów i edycji. O wspaniałych dwóch kolejnych dniach opowiem jutro.

sobota, 22 września 2012

Harcerska brać

Każdy z nas ma swoją historię życia. Ani lepszą, ani gorszą, po prostu swoją. Jak jest ona ważna odkryłam dzięki niespodziewanej rozmowie. Kilka dni temu zadzwonił do mnie Jacek. Jaki Jacek? Pomyślałam. Okazało się, że to kolega, harcerz z zaprzyjaźnionej niegdyś z naszą (240 WDH w Studium Wychowania Przedszkolnego na Czerniakowskiej) drużyny 185 WDH z Technikum Mechaniczno-Elektrycznego. Pytał dlaczego nie byłam na „spotkaniu po latach”. No niestety nie wiedziałam.
W jakiś sposób znalazł mój telefon, zadzwonił, dał link na fb, na stronę Harcerska brać. A tam stare zdjęcia., z obozów, biwaków, rajdów. Ludzie, których pamiętam jak przez mgłę i ci, których pamiętam bardzo dobrze, bo dane nam było spotkać się i przeżyć razem coś bardzo ważnego, coś, co ukształtowało mnie na życie. Przełom lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych to czas liceum. Piękny i trudny. Poszukiwań, modzieńczych ideałów, marzeń, beztroski i zabawy. To czas dorastania i szukania swojego miejsca. I ten czas zapomniany dzięki Jackowi został mi przywrócony. Jakaś część mnie została mi oddana.
 I tak sobie dziś pomyślałam, że jeśli udało się zrobić tyle dobrych, fajnych rzeczy w Strachówce, obronić i zmieniać szkołę w Strachówce, tu żyć to po części jest to konsekwencja tych młodzieńczych poruszeń i ideałów. To odsłanianie chwil z przeszłości trwa.
Jest dla mnie ważne. Szczególnie w sytuacji zanegowania mnie przez pracownika szkoły. Próbę wmówienia (nie mnie) innym, po cichu, za plecami „jak złym, fałszywym jestem człowiekiem”. Tę narrację najpierw prowadził poprzedni wójt, teraz jego naśladowcy.
 Dlaczego ciągle do tego wracasz? Zapytają. Nie lepiej nic już nie mówić?
 Nie, bo to tak, jakby zanegować tamten czas, zapomnieć, iść na kompromis, dać przyzwolenie złu. Zanegować siebie i wszystko to, w co się wierzyło.
Tylko w imię czego? Świętego spokoju?
Dziwny jest ten świat, dziwni ludzie, ale Pan Bóg jest jeden i ten sam wczoraj, dziś i zawsze.

środa, 12 września 2012

Bez urazy

Dlaczego piszę tego posta? Piszę w imię odpowiedzialności za szkołę i zespół nauczycieli pracujący w Zespole Szkół im. Rzeczpospolitej Norwidowskiej w Strachówce.
Sytuacja jaka zdarzyła się po dzisiejszym posiedzeniu Rady Pedagogicznej nie powinna się zdarzyć. Żałuję, że do niej dopuściłam. Mogę tylko złożyć publicznie obietnicę, że nigdy więcej nie będzie miała miejsca.

A o co chodzi? Pozwoliłam na rozmowę o sprawach szkoły, zespołu, dyrektora poza radą, po zakończeniu jej spotkania. Wbrew wyznawanym przeze mnie zasadom otwartości. Zgodziłam się, aby miała formę prywatnej, półprywatnej rozmowy, choć wszystko, co zostało w niej powiedziane nie ma i nie może mieć prywatnego charakteru. Dotyczy bowiem pracy dyrektora szkoły, kierunku rozwoju jaki nakreślił i zespołu, który w niej pracuje.
Przy całkowitym zanegowaniu mojej osoby jako dyrektora, formułowaniu wartościujących obraźliwych sądów, jedynym sposobem wyjścia z tej sytuacji jest jej obiektywizacja.

Nie możemy dojść i nie dojdziemy do jednego stanowiska, jednej prawdy. Każda z nas (mówię o sobie i mojej rozmówczyni Krystynie) ma własne widzenie sytuacji. Oczywiście, każdy ma do tego prawo - prywatnie. Na prywatne rozmowy zapraszam w prywatną przestrzeń domu i ogrodu w Annopolu albo w każdym innym zaproponowanym miejscu.

O sprawach szkoły, o tematach, które dzisiaj poruszyłyśmy, należy mówić przy otwartej kurtynie, w publicznej dyskusji, a nie za zamkniętymi drzwiami, sprawiając wrażenie niezdrowej konspiracji. Tylko tak można dojść do prawdy.
Za to, że przyczyniłam się do sprowadzenia tych ważnych spraw do poziomu prywatności, przepraszam. Jestem przekonana, że tylko droga społecznego dialogu (ze wszystkimi, a nie wybiórczo) - nie prywaty i osobistych urazów - jest szansą rozwoju.
Liczę na to, że tego posta przeczytają osoby/osoba, do których jest kierowany.

poniedziałek, 3 września 2012

Tykocin, Suwalszczyzna, Wilno


Kilka słów po wyjeździe integracyjno-szkoleniowym nauczycieli i pracowników Zespołu Szkół im. Rzeczpospolitej Norwidowskiej. Dziękuję Wam, że chcieliście po raz trzeci wziąć w nim udział. To zawsze jest wielka niewiadoma. Jak wyjdzie, czy wszystko się uda, czy uczestnicy będą zadowoleni? Choć próbuję to zawsze jakoś ułożyć, to zawsze jest wiele niespodzianek. Tak to jest, gdy zawierza się wewnętrznej intuicji mniej swoim planom i spekulacjom.

Wiedziałam na pewno, że chcę Wam pokazać Tykocin. Głównie ze względu na jego żydowską historię. Otwartość i tolerancja na różnorodność kultur, narodów,  powinna być cechą każdego nauczyciela. Miasteczko odpłaciło  nam w dwójnasób. Mnie zachwyciło,  zresztą tak jak cały dzień.
Bałam się wyprawy do Wilna. Może będzie za długo, jaki będzie przewodnik, jacys inni ludzie. Ale wyjazd okazał się absolutnie rewelacyjny. Po raz kolejny (w czasie wakacji) tym razem przed Matką Bożą Ostrobramską złożyłam wszystkie nasze sprawy zawierzając Jej szkołę, Rzeczpospolitą Norwidowską, każdego z Was. Dziękuję szczególnie za środowy wieczór modlitwy i dzielenia. To wielka sprawa (dla dyrektora) móc ze swoim zespołem śmiać się, bawić, dzielić się sobą i modlić się.

Rejs statkiem, klasztor w/na Wigrach, Studzienniczna to jedna wielka pieśń o pięknie stworzonego świata, o pięknie człowieka i jego odwiecznych tęsknotach za Dobrem, Prawdą, Pięknem.
Nie potrafię ogarnąć rozumem tych dni, ani zpamiętać opowiedzianych historii, wydarzeń, miejsc i ludzi. Tylko moja intuicja mówi mi, że zdarzyła się nam rzecz wielka, która będzie nas prowadzić.



piątek, 31 sierpnia 2012

Monte Casino, Palestrina, Castel Gandolfo i powrót do domu


Monte Cassino Środa 22 sierpnia

Dziś odrobinę dłużej spliśmy. Po dwóch tak intensywnych i męczących dniach trudno było dobudzić dzieciaki i młodzież. Zaraz po śniadaniu zapakowaliśmy się do autobusu. Cóż za zdziwienie, kiedy okazało się, że kierowcą jest kobieta i to w dodatku Polka. Przesympatyczna pani Kasia od kilkunastu lat mieszkająca we Włoszech, jeździ na turystycznych trasach. Dziś zawiezie nas, ojca Antonello i jeszcze czterech Włochów na Monte Cassino. W życiu nie widziałam tak pięknych krajobrazów. Pod czystym błękitnym niebem roztaczał się widok hen po horyzont gór u podnóża których rozłożyły się miasta i miasteczka. Droga wiła się serpentyną wokół wzgórza. Wznosiliśmy się wyżej i wyżej, aż na sam szczyt do klasztoru. Założył go w VI wieku (jak kilka innych na okolicznych wzgórzach) św. Benedykt.
W czasie II wojny światowej klasztor został zbombardowany przez aliantów, którzy myśleli, że są tam Niemcy. Ocalały tylko podziemia. W czasie bombardowania zdarzył się cud. Bomba, która upadła przy grobie św. Benedykta nie wybuchła. Ocalał grób, płyta nagrobna. Ścienne malowidła w klasztorze opowiadają o życiu świętego. W podziemu jest skała, z którą związane są dwie legendy. Pewnego dnia to klasztoru przyszedł żebrak prosząc o trochę oliwy. Jeden z braci odpowiedział mu, że właśnie się skończyła i bracia sami nie mają. Nie było to prawdą, ponieważ została ostatnia butelka. Kiedy dowiedział się o tym św. Benedykt rzucił butelkę o skałę. Ta nie rozbiła się, ale zrobiła w niej okrągłe wgłębienie. W skale jest jeszcze odcisk przedramienia św. Benedykta, który pisząc regułę zakonu opierał się o skałę.
Gdzieś na sąsiednim wzgórzu mieszkała siostra bliźniaczka św. Benedykta, która również była zakonnicą. Św. Scholastyka założyła żeńską gałąź benedyktynów, Benedyktynki. Kiedy umarła do św. Benedykta przyfrunęła gołąbica. Święty zrozumiał, że jego siostra odeszła do Boga. To oczywiście tylko legendy, ale one najdłużej zostają w pamięci.
Klasztor jest piękny, utrzymywany ze środków prezydenta Włoch, który często tam przebywa. Mieszka w nim dwudziestu ojców. Na wzgórzu uprawiają winogrona, warzywa, owoce.
Z tarasów, w oddali widać polski cmentarz.
Po zwiedzeniu klasztoru ruszyliśmy w dół w przekonaniu, że zaraz autobus skręci w drogę prowadzącą do tego miejsca. Ale pani Kasia zjechała do miasta Cassino. Zatrzymaliśmy się w ośrodku Caritas, gdzie wolontraiusze czekali na nas z obiadem. Kolejnym punktem miał być spacer w centrum miasta, ale słysząc chyba nutę zawodu i żalu w naszych głosach z powodu pominięcia cmentarza, po obiedzie z powrotem wjechaliśmy na wzgórze. W ciszy szliśmy aleją prowadzącą na cmentarz. Z daleka widać było ogromnego, białego orła, rzędy krzyży i dwie flagi włoską i polską. Po głowie natarczywie krążyły mi słowa piosenki o „czerwonych makach na Monte Casino, które zamiast rosy piły polską krew, po których szedł żołnierz i ginął lecz od śmierci silniejszy był gniew. Przeszły lata i wieki przeminą pozostały ślady dawnych dni i tylko maki na Monte Cassino czerwieńsze będą, bo z polskiej wzrosły krwi”. Trudno było opanować wzruszenie.

Zmordowani 40 stopniowym upałem, ale szczęśliwi wyruszyliśmy w drogę powrotną do Palestriny. To nie był jednak koniec programu. Po godzinnej jeździe autostradą zajechaliśmy do Parku Rozrywki w Valmontone. To był czas szaleństwa. Wszyscy rozpierzchli się po ogromnej przestrzeni. Młodzież (fantastyczna), z którą chodziłam namówiła mnie na jazdę Roll Caster kolejką pędzącą z zawrotną prędkością, obracającą fotelikami do góry nogami. Myślałam, że tego nie przeżyję. Był jeszcze zjazd łodziami do wody, górska kolejka, spadanie z wieży, pojedynek z potworami w lochach w okularach 5D na nosie. Na koniec przepiękna bajka „Mały książę” w wymiarze 5D, w sali jak planetraium. Tak bardzo było mi żal, że tego wszystkiego nie mogą zobaczyć nasze dzieci, a może kiedyś? W drodze powrotnej nie ustwało dzielenie się wrażeniami.


Relacja fotograficzna tutaj

Palestrina. Czwartek 23 sierpnia

Mogliśmy pospać do ósmej. Dziś jesteśmy w Palestrinie. Po śniadaniu z przewodnikiem poszliśmy do muzeum archeologicznego i świątyni starożytnej bogini obfitości Fortuny. I pomyśleć to miasto powstało w VII wieku przed Chrystusem, a my chodzimy po schodach i dotykamy kolumn, które pamiętają jego mieszkańców.
Idziemy mlowniczymi, wąskimi uliczkami do pałacu rodziny Barberini, w którym znajduje się muzeum. Tam najbardziej podobała mi się przepiękna mozaika opowiadająca o Egipcie, z czasów, kiedy został podbity przez Cesarstwo Rzymskie, szyszki nagrobne (przypisane mężczyznom) i kobiece głowy z pogańskich grobów przed Cesarstwem, nagrobne tablice rzymskie. 
W jednej z gablot były miniaturowe części ludzkiego ciała wykonane chyba z gliny lub innego materiału; nos, wątroba, serce, zęby itd. Po co zostały wykonane przed tysiącami lat? Otóż był to sposób na ludzkie doligliwości. Starożytni kupowali miniaturkę część swojego ciała, w której odczuwali dolegliwość i przynosili ją w ofierze do świątyni, wierząc, że bogini Fortuna ją uzdrowi. Przychodzili także do wyroczni, by poznać swoją przyszłość. Do studni, która się zachowała i którą widzieliśmy starożytni spuszczali małe dziecko. We wgłębieniach ścian znajdowały się tabliczki z wyrytym słowem. Dziecko wyciągało tabliczkę, a kapłanki wyjaśniały jej treść, która nigdy nie była oczywista.
Po obiedzie odpoczywaliśmy, pakowaliśmy walizki, przygotowywaliśmy się do pożegnalnej Mszy Świętej. W kościele Jezusa Zbawiciela byliśmy już godzinę przed mszą. Z Walentiną ćwiczyliśmy pieśni na Eucharystię. Była piękna, wzruszająca, polsko-włoska. Dziękując powiedziałam Włochom to, co leżało mi na sercu, że nie ma takich słów, żeby podziękować im za ich gościnność, otwartość, z którą nas przyjęli. Dzięki nim doświadczyłam kościoła Chrystusa, który nie ma granic, a wszyscy jesteśmy rodziną. Zabieramy ich w naszych sercach do Polski i na naszej ziemi czekamy na nich za rok.
Po uroczystej kolacji Włosi przygotowali wieczór karaoke, a nasza młodzież pokazała, że umie się wspaniale bawić.


Relacja fotograficzna tutaj

Castel Gandolfo Piątek 24 sierpnia

To już ostatni dzień. Wracamy do domu, ale jeszcze jedna niespodzianka. Włosi zabierają nas do Castel Gandolfo. Papież jest tam jeszcze na wakacjach. Zapewne nie wyjdzie i nie zobaczymy go, ale to zupełnie nie jest mi potrzebne. Wystarczy aż nadto, że zobaczyłam to miejsce, że pospacerowałam nad jeziorem, pochodziłam wąskimi uliczkami, posiedziałam w kawiarence przed balkonem, z którego w każdą środę pozdrawia przybywających turystów, pielgrzymów. Jeszcze chwilę pooddychałam gorącym powietrzem i napatrzyłam się, by na zawsze zapamiętać włoskie uliczki, włoską przyrodę, ludzi.
Samolot LOT-u wzbił się w powietrze.  Wracamy do domu.


Relacja fotograficzna tutaj

niedziela, 26 sierpnia 2012

Wyjazd z młodzieżą parafii Sulejówek Miłosna do Włoch. Watykan, Sanktuarium w Monterello


Dzień czwarty.  Niedziela. 19 sierpnia

Msza święta w parafii św Jezusa Zbawiciela. Niewiele osób, choć to niedziela. To chyba problem nie tylko polskiego kościoła, że na mszę świętą przychodzi coraz mniej ludzi. Tu 15% parafian w Polsce podobno 30%. Po mszy  jedziemy z włoskimi rodzinami samochodami i busem do najstarszego we Włoszech i jednego z najstarszych w Europie Sanktuarium Matki Bożej Łaskawej w Mentorella. To w górach, na wysokości 1300 m npm. Widoki są przepiękne. Szkoda, że nie można tego w  uchwycić okiem aparatu. Krętą, wąską drogą dojeżdżamy na miejsce. Jest pora obiadu więc zaczynamy od pikniku, który przygotowali Włosi. Potem jest czas na spacer, zwiedzanie, śpiewanie.

Historię tego niezwykłego miejsca opowiedział nam ojciec Adam. Sanktuarium prowadzone jest przez Polskie zgromadzenie Zmartwychwstańców. W 2010 roku  obchodziło  1500 lecie chrześcijństwa, ale początki są późniejsze. W pierwszym wieku po Chrystusie, kiedy chrześciajnie byli prześladowani przez Rzym, w okolicznych górach polował na jelenie zasłużony żołnierz rzymski . W pewnym momencie między rogami jelonka ukazła mu światłość? Chrystus? Doznał głębokiego nawrócenia. On i cała jego rodzina poprosiła o chrzest. Żołnierz, jego żona i dzieci  przypłacił to śmiercią. Historia mówi, że zostali na arenie rzuceni na pożarcie lwom, ale głodne zwierzęta tylko lizały im stopy nie robiąc krzywdy. Zginęli w ogniu.  Cesarz Konstantyn Wielki kazał wybudować na tym miejscu małą kaplicę.  W V w po Chrystusie na to miejsce przybył św. Benedykt, założyciel zgromadzenia benedyktynów, patron Europy. Przez dwa lata mieszkał w grocie. Zaczął ze współbraćmi budować kościół. W XII w benedyktyni z nieznanych przyczyn opuścili to miejsce. Przez 100 lat stało zapomniane.

W 1856 r Rzym przekazał je braciom Zmartwychwstańcom, którzy przybyli tu z Paryża, z wielkiej polskiej emigracji po powstaniu listopadowym. Znaleźli się na niej wszyscy polscy wielcy; Norwid, Mickiewicz, Słowacki, Chopin.
To sanktuarium było bardzo bliskie Janowi Pawłowi II. Dwa tygodnie po kąklawe, na którym Karol Wojtyła został papieżem przybył do Mentorelli. Był to pierwszy wyjazd Papieża z Watykanu. Jan Paweł II lubił to miejsce. Często tam odpoczywał. Powstał nawet szlak papieski, droga, którą lubił chodzić.
A wieczorem wieczór pizzy. Najwytrwalsi poszli jeszcze posłuchać koncertu jakiegoś włoskiego zespołu na rynku starego miasta. Reszta poszła spać. Przed nami kolejny, długi, trudny dzień w Watykanie.



Relacja fotograficzna tutaj

Dzień piąty. Poniedziałek.  20 sierpnia

Pobudka 5:30. Jedziemy do Watykanu. Najpierw busem, samochodami do stacji kolejowej do Zapatero, potem pociągiem do Rzymu. Ciasno okropnie, jak w polskich kolejach, wszyscy zmierzają do pracy. Jeszcze miejski autobus linia 40, która dowozi nas do Watyknu. Ulica, zakręt, przejście przez pasy, parę kroków i ...odsłania się widok Bazyliki św. Piotra. Na placu jest jeszcze zupełnie pusto, nie ma turystów i pielgrzymów i może dlatego wrażenie jest niesamowite.  Spieszymy się, bo jesteśmy umówieni na Mszę Świętą przed grobem Jana Pawła II. Ks Michał znika gdzieś w zakrystii, a my klęczymy, siedzimy przed grobem błogosławionego. Grób to tylko miejsce doczesnego spoczynku ciała, symbol, znak, bo przecież tu nie ma śmierci, jest życie i jest w obfitości. Nie rzyszliśmy do zmarłego, przyszliśmy do żyjącego. Kim jest Papież Jan Paweł II dla mnie? Dla nas? Dla Polaków? Jake tę chwilę przeżywają młodzi, którzy nie znali, ani widzieli Papieża - Polaka?  Jak mu powiedzieć to wszystko z czym do Niego przychodzę? Gdyby tak można  było tu zostać i rozmawiać, rozmawiać, rozmwiać. I usłyszeć odpowiedź.
Dochodzi do nas  grupa z Siedlec. Wchodzą księża, rozpoczyna się Msza Święta. Ks. Michał jest wyraźnie przejęty. Jest tyle rzeczy, tyle spraw „do załatwienia”. Tak wiele chciałoby się powiedzieć ,  gdzieś ulatują słowa. Ale czy potrzebne są słowa w przestrzeni świętych obcowania? Ogarniam myślą moje/nasze życie, wszystko i wszystkich. Norwidowską Rzeczpospolitą składam.

Kończy się msza. Ksiądz Roman, który pracuje od wielu lat w Watykanie prowadzi nas do zakrystii. Nie jesteśmy zwykłymi turystami. Przechodzimy do małej salki, w której mamy spotkanie z kardynałem. Nie pamiętam nazwiska, pamiętam serdeczny uśmiech i kolejne świadectwa o Janie Pawle II. Jeszcze w czasie oczekiwania na kardynała ks Roman opowiadał jak to Jan Paweł  II lubił zaskakiwać. Kiedyś wieczorem do domu zakonnego franciszkanów pod Rzymem zadzwonił telefon. Dzwonił ktoś zWatykanu z prośbą, aby ojcowie nalali   jutro trochę więcej wody do zupy, bo będą mieli gościa. Franciszkanin zdziwił się i koniecznie chciał wiedzieć kogo będą gąścić. Nie otrzymał odpowiedzi, ale bracia domyślili się. Oczywiście zaczęły się generalne porządki, zamówiono obiad. Następnego dnia pojawił się Papież bez eskorty, straży. Spędził w klasztorze kilka godzin. Pan Maksimo prowadzi nas dalej, do miejsc, do których nikt nie ma dostępu. Jesteśmy w pracowni mozaikowych obrazów. W ciszy i skupieniu pracują trzy osoby pochylone nad  przepięknymi obrazami. Dobierają maleńkie kawełeczki kamieni z 46 tysięcy odcieni, kolorów.

Wychodzimy do ogrodów watykańskich. Przepiękne miejsca i czas ochłody w licznych fontannach. Jest ponad 40 stopni.
Mocno już zmęczenie przejściami znanymi tylko panu Maksimo  udajemy się na spotknie z przewodnikiem i schodzimy do podziemi. Idziemy rzymską drogą, po której chodzili starożytni Rzymianie, mijając pogańskie piękne groby bogatych Rzymian.Zachowały się w tak dobrym stanie dzięki Cesarzowi Konstantynowi, który kazał ściąć wierzchołek góry i zasypał tę część miasta,  a na powstałym płaskim terenie   wybudował pierwszą bazylikę. Mijamy grobowce, w których znajdują się szczątki mieszkańców Rzymu sprzed ponad dwóch tysięcy lat. Na niektórych z nich są napisy świadczące o tym, że tam zostali pochowani również chrześcijanie. Ale to jest już drugi, trzeci wiek. Zmierzamy do grobu świętego Piotra. Nie zobaczymy całości, bo tam nie da się wejść, zobaczymy fragment jednej ze ścian.
Przez całe wieki w świadomości chrześcijan było, że bazylika św Piotra została pobudowana na jego grobie. Nikt jednak tego nie sprawdził, czy rzeczywiście ten grób istnieje. Dopiero w 1939 roku papież Pius XII kazał kopać pod bazyliką, aby to sprawdzić. Odkopano nie tylko grób św. Piotra, ale ulice i grobowce z czasów przed i tuż po Chrystusie, kiedy chrześcijan była tylko nieliczna garstka. Jaka moc w niej była, jakie świadectwo życia i śmierci, że narodził się Kościół.

Pan Maksimo poprowadził  nas dalej  do miejsca, gdzie nikt nie wchodzi. Pokazuje nam  drewniany projekt bazyliki zrobiony w XVI w.  Wchodzimy na kopułę. Na wąskich schodach pnących siędo góry umieramy ze zmęczenia, ale widok Rzymu  z wysoka jest nagrodą za trud.  Mosty na Tybrze, ogrody watykańskie, koloseum, pałace, plac św. Piotra. Blisko stąd do nieba.
Schodzimy na dół do bazyliki. Widok jest oszałamiający. Jak powiedziała jedna z dziewczyn przytłaczający. Właściwie nie wiadomo na co patrzeć. Moją uwagę przyciąga czarny baldachim i główny ołtarz. Mogłabym tak stać i patrzeć, i patrzeć, i patrzeć. I to samo patrzenie bez słów i myśli pewnie było już modlitwą.




Relacja fotograficzna tutaj

Dzień szósty. Wtorek  21 sierpnia

Dzień okazał się tak ciężki, że nie sposób tego opisać, ale po kolei. Pobutka 5:30 szybki prysznic i po dwudziestu minutach jesteśmy już na dole, gdzie czekają samochody i bus, które zawożą nas na stację kolejową. Jest ciasno, ale droga mija w miarę szybko. Potem jeszcze dwie stacje metra i jesteśmy przy Koloseum. Jest przed ósmą, za chwilę ma przyjść przewodnik i oprowadzić nas po Rzymie. Mija pierwsze pięć minut, potem kolejne i jeszcze kilknaście. Z Każdą nstępną czuję  jak stopy palą mnie żywym ogniem, a nogi odmawiają posłuszeństwa, a przecież to dopiero początek dnia. Młodzież też ma nietęgie miny. Najmłodsze uczestniczki najchętniej położyłby się do łóżka. Po  półgodzinnym oczekiwaniu przychodzą chłopak i dziewczyna, przewodnicy dzisiejszej wędrówki. Przemierzamy kolejne ulice zatrzymując się przy starożytnych posągach, pałacach, placach, fontannach. Jest tego taki ogrom, że trudno zapamiętać kolejne nazwy, imiona, zdarzenia. Patrząc na grupę, widzę jak każdy szuka tyko sposobności i miejsca aby usiąść. Gdy żar z nieba leje się niemiłosiernie najprzyjemniej  jest przy fontannach i nad brzegiem Tybru. Idziemy, a właściwie powłóczymy nogami tylko siłą woli. Byle dojść do pizzeri zjeść i wypić łyk mrożonej wody. Trzeba to zrobić szybko, bo przy bazylice czeka na nas pan Maksimo, który wprowadzi nas poza kolejką do Muzeum Watykańskiego.

Przewodniczka wręcza nam urządzenia odbiorcze i słuchawki i rusza w drogę nie zważając na nasze zmęczenie. Przed nami trzy wielkie galerie fresków, arrasów, a na koniec Kaplica Sykstyńska, gdzie odbywa się konklawe. W potwornym tłumie gubi się nam jedna z dziewczyn. Na szczęście po niedługim czasie odnajduje się. Możemy wracać.
Udaje nam się usiąść w autobusie i pociągu, co daje choć na chwilę ulgę zmęczonym nogom.

Po powrocie mamy tylko chwilkę na prysznic i idziemy na kolację do gościnnej prafii. Byłam zdziwiona widząc stoły pod gołym niebem i Włochów z całymi rodzinami. Przygotowali kolację i przyszli, aby z nami, ze sobą posiedzieć. To bardzo piękny obraz, czym i jaka powinna być parafia. Zbieraliśmy się już na nocleg, kiedy poproszono nas do jednej z sal. Pan Maksimo chciał pokazać nam coś jeszcze. Były to zdjęcia z pogrzebu i beatyfikacji Jana Pawła II. Nie te, które widzieliśmy choćby w telewizji, ale z budowy grobu,  potem przeniesienia trumny do bazyliki. Wszystko działo się w wielkiej tajemnicy, pod osłoną nocy. Pan Maksimo  odsłaniał obraz błogosławionego Jana Pawła II. Opowiedział kilka historyjek z pracy i spotkań z Papieżem.  „Zaraz po wyborze na stolicę apostolską Jana Pawła II byłem rano w bazylice – opowiadał pan Maksimo - nagle słyszę kroki i pukanie w drzwi. Zdziwiłem się kto tak wcześnie chodzi po bazylice. Otwieram drzwi, a przede mną stoi Papież.  który wybrał się na spacer i poznawanie nowych miejsc”.
Kiedyś specjalnymi miotłami sprzątali korytarz. Niespodziewanie zjawił się JP II i zapytał, czy on też mógłby spróbować. Kiedy wymachiwał miotłą z przyległych pomieszczeń i schodów dobiegł  hałas. To zaniepokojona straż papieska poszukiwała „uciekiniera”. „Przyłapany” na zamiataniu odchodząc Jan Paweł II powiedział „jeśli ktoś wam powie, że  jest kurz powiedzcie, że to Papież źle posprzątał”.
Pan Maksimo przygotował także, dla każdego, koperty ze zdjęciem zdejmowania płyty z grobu Papieża (kiedy przenosili trumnę do bazyliki) i kwałek płyty, którą była zabezpieczona.
To było niezwykłe świadectwo tak bliskiego życia obok błogosławionego. Czułam ogromną potrzebę podziękowania za nie. I choć głos uwiązł mi w gardle, odważyłam się i równie wzruszona podziękowałam. To świadectwo było najpiękniejszym momentem dnia, który skończył się o północy.




Relacja fotograficzna tutaj

sobota, 25 sierpnia 2012

Wyjazd z grupą młodzieży parafii Sulejówek Miłosna do Włoch. cdn


Miał to być dziennik z wyprawy do Włoch. To znaczy codzienna relacja. Pisany był codziennie. Niestety z braku Internetu nie mogłam go zamieszczać. Teraz będą to już wspomnienia.
W Palestrinie znalazłam się za sprawą ks. Antoniego, przyjaciela,  byłego proboszcza Strachówki,a obecnie Sulejówka Miłosna. Zaprosił mnie do pokierowania grupą młodzieży, która wyjeżdżała do Włoch w ramach wymiany i współpracy między parafią Sulejówek Miłosna i parafią św. Jezusa Zbawiciela w Palestrinie. Rozpoczęła się ona za sprawą księdza Antoniego i byłego burmistrza Sulejówka.  Przyjęłam zaproszenie i takim sposobem wylądowałam z ks. Michałem i 22 osobową grupą młodzieży we Włoszech.

Dzień pierwszy. Czwartek 16 sierpnia.
Rano Msza Święta w kościele w Sulejówku. Przy ołtarzu ks. Michał. Kilkanaście osób rodzice, dzieci, młodzież. Po wspólnej modlitwie idziemy do SKM-ki. Dojeżdżamy do Okęcia. Tam w oczekiwaniu na odprawę trochę rozmawiamy, poznajemy się. Widać, że wszyscy są poddenerwowani. Większość leci pierwszy raz samolotem. Trzeba odebrać bilet, przejść przez bramki. Wszystko jest nowe. 
Jakoś się udało.Autobus dowiózł nas pod schody do samolotu. Zajęliśmy miejsca i maszyna wzbiła się w niebo. Dwugodzinna podróż minęła szybko. Znaleźliśmy się w Rzymie. Tam czekali na nas Włosi z parafii w Palestrinie i busami zabrali do siebie. Przywitanie w kościele, zakwaterowanie, spacer do starej części miasta. Było bardzo, bardzo gorąco i gwarno. Rozpoczęło się właśnie trzydniowe święto miasta związane z patronem świętym Agapito. Przeciskając się przez tłum przyglądaliśmy się grze w pikę na placu. Ciekawie, kolorowo ubrane drużyny, kibice w tych samych kolorach. Zmęczeni przeciskając się przez tłum wróciliśmy na nocleg.

Relacja fotograficzna tutaj

Dzień drugi. Piątek 17 sierpnia.
Noc była dla mnie trudna. Nie można było otworzyć drzwi na balkon. Duszno strasznie. Ranek nieco lepszy, tym bardziej, że obudziła mnie piękna melodia klasztornych dzwonków. Jesteśmy w domu prowadzonym przez braci z zakonu św. Ducha. Jest ich pięciu. A ten, dom to Dom Pielgrzyma, dom rekolekcyjny. Brat Dominik mówi, że jeszcze kilkanaście lat temu ciągle przyjeżdżały tu jakieś grupy pielgrzymów, teraz zdarzają się rzadko.
Na śniadanie przeszliśmy pewnie ponad kilometr, do salki przyparafialnej, którą widzieliśmy już wczoraj. Śniadanie tradycyjne włoskie, kawa espresso z mlekiem, ciasto lub grzanka z dżemem. Smaczne. Po posiku, nie śpiesząc się przejechaliśmy (samochodami, busem parafii) do starej części miasta, do muzeum diecezjalnego. Wiele ciekawych rzeczy; ornatów z XIV wieku, popiersie z relikwiami św. Agapito patrona miasta. Na jego grobie w VII w została wybudowana katedra. Muzeum mieści się w pałacu (choć to zbyt mocno powiedziane), w siedzibie biskupa, który znalazł dla nas chwilę. Zamienił kilka zdań i zaprosił na wieczorną Mszę Świętą i procesję. Z muzeum udaliśmy się do katedry. A potem, za dętą orkiestrą, przemierzaliśmy uliczki starego miasta. Orkiestra zatrzymywała się przy każdej kafejce na mały poczęstunek. W ten sposób doszliśmy do restauracji „Nowy początek”, gdzie był obiad. Bardzo dobra włoska lazania, słodkie pomidory, frytki, arbuz i ciasto i pyszna włosna kawa. Restauracja prowadzona jest przez parafie i miejscowy Caritas. Daje pracę i utrzymanie ludziom, pomaga biedniejszym, integruje parafian. Już niedługo będzie tu jeszcze kawiarnia literacka, miejsce wydarzeń kulturalnych. Uliczki zrobiły się puste i senne w czasie popołudniowej sjesty. My także udaliśmy się do domu na odpoczynek.

O 17:00 zbiórka. Busami dojechaliśmy do Parku Trwały kolejne zawody Wielkiego Turnieju czterech bram- czterech parafii miasta. Łucznicy strzelali z łuku do tarczy, a licznie zgromadzeni dopingowali swoich. Było gwarno i wesoło. Przeszliśmy do katedry. Ks. Michał i trzech ministrantów poszło do służenia we Mszy Św, reszta zajęła strategiczne miejsce na widowni, żeby wszystko widzieć i uczestniczyć we Mszy Św., która niebawem miała rozpocząć się na placu. Przewodniczył jej ksiądz biskup, którego poznaliśmy przed południem. Procesja księży, chorągwi, popiersia z relikwiami św. Agapito , drużyn czterech bram robiła wrażenie. A potem procesja wąskimi uliczkami wśród tłumu przemieszczającego się w tą i z powrotem. Kolacja

Relacja fotograficzna tutaj

Dzień trzeci. Sobota 18 sierpnia. 
Sobota rozpoczęła się śniadaniem w salce przyparafialnej.  Po posiłku przejechaliśmy do katedry. Tam  odbyła się Msza Św. z arcybiskupem, który pracował z Papieżem Janem Pawłem II przy dokumentach Kościoła w sprawach pojednania. Mówiono, że kościół będzie zapełniony po brzegi. Okazało się, że dość było jeszcze siedzących miejsc. W kościele choćby mówili nie wiem w jak egzotycznie brzmiącym i niezrozumiałym języku jesteśmy u siebie. 
Do obiadu była jeszcze godzina więc z ks. Michałem poszliśmy na lody. A na obiad zaskoczenie, wielkie talerze szynki parmeńskiej z gałką koziego sera (pyszne), makaron z krewetkami, sałata i mięso, a na koniec kawa. Po takim obiedzie było tylko jedno marzenie, położyć się choć na chwilę i odpocząć. Tym bardziej, że temperatura zrobiła się wręcz nieznośna 40 stopni. Mówią, ze to największe upały tego lata. Sjesta potrwała do 18:30. Wieczór spędziliśmy sami bez ojca Antonella, który towarzyszy nam od samego początku, jest koordynatorem wszystkiego i naszym przewodnikiem. Spacerowaliśmy po starym mieście. Nie sposób było nie spotkać znajomych już osób z gościnnej parafii św. Jezusa Zbawiciela. Wieczór zaskoczył nas pięknym koncertem orkiestry dętej na tyłach biskupiego pałacu, a ksiądz biskup po występach udostępnił nam nawet swoją prywatną łazienką. Wymęczona, młodsza część grupy udała się na nocleg. Pozostali poszli oglądać pokaz sztucznych ogni, które kończyły trzydniowe uroczystości patrona miasta św. Agapito.
Święto miasta to nie tylko wydarzenie religijne. To wielki turniej czterech bram (parafii) Palestriny. Różne konkurencje; strzelanie z łuku, jazda konna i rzucanie oszczepem, gra w piłkę, przeciąganie liny, biegi z garnkiem na głowie i wiele innych rozłożonych na trzy dni dobrej zabawy. To wielka parada w strojach historycznych, loteria fantowa (nie bardzo wiedzieliśmy jak to działała, ale prawie wszyscy trzymali w rękach losy). Zwycięzcy otrzymują wielką chorągiew, która jest w ich parafii przez rok, no i oczywiście prestiż i chwałę. 

Relacja fotograficzna tutaj



środa, 25 lipca 2012

Ostatnie hiszpańskie akordy.

Dzień zaczął się wcześnie. Nasz gospodarz Jesus zabrał nas pod wygasły wulkan w pobliżu Hellin. Zwiedzaliśmy również szkołę rolniczą dla dorosłych.  Okazało się, że to szkoła, do której chodzi młodzież w wieku gimnazjalnym, licealnym i dorośli. Bardzo nowoczesny obiekt, z pięknym ogrodem i częścią socjalną - internatem.

Kolejnym etapem naszej czwartkowej wyprawy był region Mursji. To nadmorska wspólnota autonomiczna, prowincja i region historyczny w południowo-wschodniej Hiszpanii. Większość krainy poza nadmorskimi równinami pokryta jest wzniesieniami, które wchodzą w skład masywu Sierra Nevada. Stamtąd pochodzi większość hiszpańskich pomidorów i papryki. Stolicą tego regionu jest Murcia. My zmierzaliśmy do innego ważnego miasta Cartageny. Cartagena na Półwyspie Iberyjskim była miastem Hanibbala, nazwanym tak na cześć jego prawdziwej ojczyzny Kartaginy w Afryce Północnej oraz strategicznym portem i centrum administracyjnym Rzymian. Od plaży, na której spędziliśmy popołudnie, w linii prostej było tylko 80 kilometrów od Afryki.
Zwiedziliśmy port, który dziś nawiedzają liczni żeglarze. Spacerowaliśmy wąskimi uliczkami starej części miasta. Żal było opuszczać to przepiękne miejsce, ale przed nami była długa droga do domu, do... Agramon. Ostatnim akordem długiego dnia był wieczorny spacer z Jesusem po uliczkach jego wsi, krótkie spotkania z jej gościnnymi mieszkańcami oraz pożegnalna kolacja.

W piątkowy ranek trudno było się rozstać z gospodarzem, z bardzo gościnnym Agramon.
Po czterogodzinnej podróży byliśmy już Madrycie. Długo nie mogliśmy się zdecydować, czy od razu jedziemy do hotelu, czy idziemy do Muzeum Narodowego Del Prado. Wybrałyśmy z Renatą muzeum.


Nie sposób było obejrzeć wszystkiego, bo muzeum jest ogromne, a czasu było niewiele. Skupiłyśmy się na obrazach El Greco. Najbardziej podobały mi się te z ostatniego okresu jego życia, okresu szaleństwa. To było niesamowite zobaczyć oryginalne obrazy Velazqueza, Murilla, Goy, Rubensa, Rembranta. Niektóre reprodukcje tych obrazów omawiałam z dziećmi na języku polskim i na plastyce z gimnazjalistami.
Piątkowy wieczór spędziliśmy zwiedzając najstarszą część Madrytu, Plac Hiszpański. Na końcu tego placu znajduje się pomnik Cervantesa, a także bohaterów jego najsławniejszej powieści nieustraszonego Don Kichote z Manchy, jego giermka Sancho Pansy i pięknej Dulcynei. Na tym placu Francuzi rozstrzelali powstańców madryckich 1808 r., do tych wydarzeń nawiązuje słynny obraz Goyi, który oglądaliśmy w muzeum Prado. Na Plaza Mayor pochodzącego z końca XVIII w. odpoczęliśmy nieco przed ostatnim akordem naszego pobytu w Hiszpanii, hiszpańskim wieczorem w słynnej kawiarni Bochema.
To był fantastyczny tydzień. Czas poznawania innej kultury, ludzi, czas inspiracji i refleksji. Dziękuję organizatorom i współtowarzyszom tej fantastycznej, wakacyjnej przygody.


Relacja fotograficzna  tutaj

wtorek, 24 lipca 2012

Hiszpania cd

Środa. Kolejny dzień pobytu w Agramon, jak na hiszpańskie zwyczaje, rozpoczął się wcześnie. Przed nami było wiele zaplanowanych spotkań. Zaraz po śniadaniu przejechaliśmy do szkoły podstawowej w Agramon. Przyjął nas dyrektor szkoły, oprawadził po klasach, opowiedział o nauczycielach i uczniach. Do biblioteki zaczęły przychodzić maluchy na takie jak u nas odpłatne półkolonie. Kolejnym przystankiem był Instituto Cristobal Lozano w miasteczku Hellin. To szkoła, do której chodzi młodzież w wieku 12-16 lat. Nasze gimnazjum. Wizyta trochę się przeciągnęła, tak to już jest z nauczycielami, dlatego śpieszyliśmy się bardzo na umówione spotkanie w ratuszu z władzami miasta El Bonillo w regionie Castilla la Mancha.

Nieoceniony Jesus w autokarze wykorzystywał każdą wolną chwilę, aby jak najwięcej opowiedzieć nam o tym regionie. O zupełnie wyschniętej o tej porze roku kamienistej rzece Tag, którą mijaliśmy po drodze. O uprawie pszenicy, winorośli, szafranu i oliwnych ogrodach. O jaskini Montesinos. Pokazywał stada owiec, kamienne zagrody. Opowiadał z pasją i miłością do swojej małej ojczyzny i jeszcze większą do Cervantesa i „Don Kichota z Lamanchy”. Jesus z grupą przyjaciół tworzył szlak Don Kichota, który biegnie przez trzy gminy tego regionu. Zabrakło nam czasu, żeby przejść choćby jego fragment.

Burmistrz El Bonillo przyjął nas bardzo serdecznnie. Byliśmy bowiem pierwszymi Polakami, którzy przybyli do tego urokliwego miasteczka. Pan burmistrz zaprosił nas na obiad. Tylko jak wybrać danie, kiedy nie wiem, co kryje się za hiszpańską nazwą. Naszym rozterkom przyszła w sukurs kelnerka przynosząc do spróbowania wszystkie dania. Odważnie poprosiłam o chłodnik. Nie zdecydowałam się na zupę z uszami, choć podobno była smaczna. Nie wiem jak uszy, bo śmiałkowie też nie odważyli się spróbować. Z deserm poszło łatwiej.
Na rynku miasteczka doświadczyliśmy niezwykłej otwartości i gościnności. Podszedł do nas niepełnosprawny chłopiec i z uśmiechem zaczął ciagnąć w stronę kościoła. Może widział jak wcześniej odchodziliśmy zawiedzeni od zamkniętych drzwi. Okazało się, że znalazł klucze, otworzył nam świątynię i pokazał jej piękno. Stare organy, ołtarze i relikwie z krzyża Chrystusa, miejsce łaskami słynące.

W dalszą drogę ruszyliśmy z burmistrzem i lokalnym przedsiębiorcą, który zaprosił nas do siebie. Było to ogromne 1500 hektarowe gospodarstwo, gdzie hoduje 240 koni czystej hiszpańskiej krwi. Piękne. Po drodze zwiedziliśmy jeszcze największą w Europie platformę urządzeń fotowoltaiczne   przetwarzających promienie słoneczne w energię elektryczną. To dzieło trzyletniej pracy, pomysłu i uporu Jesusa.

Choć zrobiło się późne popołudnie przed nami była jeszcze wyprawa do Parku Narodowego Cabaneros, skupiska małych i większych jezior i wodospadów. To niezapomniane, przecudne widoki. Z jednej strony czerwone skały, z drugiej krystaliczna błękitna, szafirowa, zielona woda, w której „pluskało” się słońce. Patrzyłam z zachwytem, jadąc bryczką krętą drogą pnącą się w górę. Zatrzymliśmy się gdzieś nad brzegiem kolejnego jeziora, w małej kawiarni. Niektórzy poszli się kąpać. Zostałam z Jesusem prowadząc (z pomocą Ani-tłumaczki) rozmowę o Servantesie, Norwidzie, filozofii, życiu. Jeszcze mi w uszach brzmi melodia hiszpańskiego języka.
Była prawie północ kiedy siadaliśmy do kolacji w Agramon. To była długa nie kończąca się noc. Opowieści, śmiechu i śpiewu.


Fotograficzna relacja z tego dnia tutaj

poniedziałek, 23 lipca 2012

Hiszpania

Wróciłyśmy z Hiszpanii. To znaczy ja i Renata. Była to wizyta studyjno-szkoleniowa na temat „Szkoła miejscem kształtowania kreatywności i proekologicznych postaw młodzieży”. Wyjazd zorganizowała LGD Stowarzyszenie „Kapitał -Praca-Rozwój” z Siedlec. Decyzja o wyjeździe zapadła w ciągu 10 minut, właściwie w ostatniej chwili, ale ze wszech miar była słuszna. Na swoim blogu podzielę się bardziej osobistymi wrażeniami, na stronie szkoły będzie bardziej merytorycznie.

W poniedziałek na lotnisku Okęcie czekała na nas młoda, bardzo sympatyczna dziewczyna Ania. Była naszym tłumaczem. Z każdą chwilą przybywało uczestników. Cała grupa liczyła 18 osób z szefem prezesem LGD „Kapitał-Praca-Rozwój” Jarkiem Superą. Już na lotnisku, czekając na samolot próbowaliśmy się integrować zabawą w zapamiętywanie imion. Niektórzy w ten sposób rozładowywali stres przed pierwszym w życiu lotem. Lecieliśmy tranzytem przez Paryż do Madrytu. To rzeczywiście było fantastyczne przeżycie. I choć dla mnie nie nowe, to bardzo poruszające. Najpierw sam start, potem wzbijanie się ku niebu i nabieranie wysokości. Miałam szczęście, siedziałam przy oknie i mogłam patrzeć jak wszystko; domy, drzewa, miasta, ludzie i sprawy stają się małe i odległe, wprost i w przenośni. Przede mną było błękitne niebo, białe obłoki, a w dole ziemia jakby kolorowa szachownica poprzecinana wstążkami rzek. Inna w północnej części Europy, inna pod hiszpańskim niebem. Ta była głównie pomarańczowo-brązowa. Niesamowity widok dwóch wielkich rzek, które łączą się ze sobą i wpadają do oceanu, albo góry jak pognieciona kartka papieru, autostrady, które nagle znikają w górskim tunelu, ocean nie mający początku ani końca i nie wiadomo, czy to jeszcze woda, czy już niebo.

W Madrycie wylądowaliśmy o 23:00. Stamtąd jeszcze 320 kilometrów atokarem do wsi Agramon, ośrodka La Escarihuela, który na trzy dni stał się naszym domem. Gospodrzem tego niezwykłego miejsca jest Jesus Dominques Cantero. Jesus był naszym przewodnikiem, towarzyszem wypraw, dbał, aby niczego nam nie brakowało.

Wtorek rozpoczął się od hiszpańskiego śniadania. Pyszna kawa, owczy ser, bez chleba tylko długie bułki. Potem oficjalne spotkanie z władzami gminy i lokalnego LGD. Wyjazd i zwiedzanie, po polsku powiedzielibyśmy muzeum geologicznego. Byliśmy pierwszą grupą, która obejrzała interaktywną ekspozycję. Oficjalne otwarcie dopiero we wrześniu. Po powrocie chwila przerwy, którą wykorzystałyśmy na spacer. Pierwsze zdziwienie, że o 14:00 w dzień nie ma żywej duszy na uliczykach, a wszystkie okna zasłonięte są żaluzjami. Nic dziwnego było 40 stopni. Cisza, piękne domy, palmy, drzewa mandarynkowe, kwiaty, a na horyzoncie góry. Kolejne zdziwienie kiedy usiedliśmy do obiadu. Na stole ziemniaczane chipsy, orzeszki, ser, wino, a gdzie obiad? Był ale inny, bez ziemniaków, z pieczonymi warzywami, rybą i oczywiście winem. A potem jeszcze wyjście na basen (?!), odkryty oczywiście, który znajduje się we wsi Agramon (700 mieszkańców) i wieczorny wyjazd do odległego o 5 km miasteczka Hellin. Mirek, ksiądz, który był z nami chciał odprawić Mszę Świętą. Nie udało się. Spóźniliśmy się chwilkę, dzięki temu msza była po hiszpańsku z polską „Barką" na koniec. A po powrocie znowu jedzenie. Późna i bardzo długa kolacja. Niekończące się rozmowy i salwy śmiechu. I noc gwiaździsta, gorąca, piękna. (cdn.)


Relacja  fotograficzna  z wyjazdu jest tutaj.

środa, 11 lipca 2012

Osobowości

Kolejny dzień na szkoleniu. Dzisiejsze zajęcia były kontynuacją udzielania informacji zwrotnej. Ćwiczyliśmy udzielanie informacji pozytywnej i negatywnej. Większa część dnia poświęcona była omówieniu typów osobowościowych i różnic między nimi. Poznawaliśmy ich wpływ na budowanie relacji z grupą i rozwój trenera. Wykonywliśmy wiele ćwiczeń w parach, nagrywaliśmy scenki, które następnie były omawiane. Uczyliśmy się budować komunikaty do grupy w zależności od typu osobowości. Zadając sobie nawzajem, w parach pytania określaliśmy siebie. Nie było to łatwe, ale wszystko w bardzo dobrej atmosferze. Dużo pracy, ale także dużo zabawy. Świetni prowadzący, profesjonalizm na bardzo wysokim poziomie. Szkoła trenerów to bezcenne, super doświadczenie. Przede mną wiele pracy, ale także ogromna satysfakcja, że zostałąm wybrana i zaproszona do tego programu.

wtorek, 10 lipca 2012

Psychologia praktyczna


Dzisiejszy dzień był bardzo ciekawy. Dla mnie zaczął się wcześnie rano. Może wczorajsze zmęczenie, a może coś innego było tego przyczyną. Zajęcia zaczęły się o 9:00. Temat - „Nauczanie dorosłych. Jak budować relacje sprzyjające efektywnemu nauczaniu dorosłych – trening narzędzi psychologii praktycznej”. Nie będę opisywać wszystkiego, choć wszystko zasługuje na opisanie. Podzielę się tylko jedną rzeczą, która była wprowadzeniem do zajęć. Dotyczyła projekcji. Zapamiętałam i zapisałam, bo odnosi się i pasuje jak ulał do trudnych naszych relacji z członkiem rady pedagogicznej, problemu, który nie zniknął, choć przycichł na czas wakacji.

Prowadzący powiedział - „nasze głowy nie znoszą próżni informacyjnej, gdy nie ma informacji tworzymy sobie projekcję. Następnie projekcja powoduje opór, ucieczkę, konflikty. Kiedy chcemy się dogadać, trzeba zmniejszyć projekcje, czyli swoje wyobrażenia. Jedyny sposób: trzeba rozmawiać. Żeby się dogadać - trzeba się usłyszeć! Odsłanianie się - zmniejsza dystans, zasłanianie - buduje mury i zwiększa projekcję. Często fałszywą. Jakie to proste.
Zajęcia były fantastyczne.

poniedziałek, 9 lipca 2012

OK-obserwacja i Równica


Dziś zaczęliśmy od warsztatów „Ocenianie kształtujące- obserwacja”. Odpowiadaliśmy sobie na pytanie dlaczego chciałabym, aby OK – obserwacja wprowadzona była w naszych szkołach. Oglądaliśmy nagraną lekcję języka angielskiego i na tym materiale uczyliśmy się przprowadzać obserwację. To umiejętność bardzo przydatna trenerom. Popołudnie było wolne. Wybrałyśmy się we cztery (znajome dyrektorki ze studiów podyplomowych liderów oświaty na Równicę, jeden z pobliskich szczytów. Podejście nie takie znów trudne, ale trochę się zmęczyłam. Spacer i rozmowy bardzo przyjemne.
Jutro od rana zaczynamy nowy blok dotyczący ściśle pracy trenerskiej. Ciekawie jak będzie?  
A teraz jeszcze piękny zachód słońca.





niedziela, 8 lipca 2012

Szkoła letnia trenerów


Od soboty jestem w Ustroniu. Trochę mam wyrzuty sumienia, że zostawiłam rodzinę, dzieciaki i Józefa, ale może zostanie mi to wybaczone. Wszak nie dla rozrywki tu jestem, tylko po wiedzę. Uczestniczę w „letniej szkole trenerów”. Jest to pierwszy element szkoleniowy przygotowania trenerów Centrum Edukacji Obywatelskiej, którzy będą pracować z moderatorami, radami pedagogicznymi w projekcie „Wdrażanie podstawy programowej kształcenia ogólnego w przedszkolach i szkołach”, Cyfrowej Szkole i innych programach CEO.
Kilka miesięcy temu pomyślałam, że czas najwyższy zdobyć nowe umiejętności i zacząć dzielić się swoją wiedzą z dorosłymi. Stąd decyzja udziału w rekrutacji do szkoły trenerów.
Zajęcia zaczęły się w sobotę. W fajnym miejscu, znanym nauczycielom naszej szkole z innych wyjazdów. Tydzień wcześniej w Ustroniu były Iwonka, Emilia i Basia na PAP-ie, czyli Polsko Amerykańskiej Akademii Dyrektorów. W latach ubiegłych była Iza, Jadzia, kilka razy ja. Całe szklenie potrwa do czwartku. Z Jackiem Strzemiecznym poznawaliśmy „jak ludzie się uczą”, z Danusią Sterną było o strategiach oceniania kształtującego. Będzie jeszcze o nauczaniu dorosłych. Kolejne spotkania od września.

Atmosfera super, bardzo fajni ludzie, jedzenie też ekstra, no i piękne widoki. Może wieczorem dopiszę coś więcej. Tymczasem biegnę na zajęcia :)