środa, 23 czerwca 2010

Po zabawie klas trzecich

Wczoraj było uroczyste, aczkolwiek nieoficjalne, zakończenie nauki klas trzecich gimnazjalnych. Program przygotowali sami uczniowie. Napisali teksty scenek o każdym nauczycielu, coś charakterystycznego, pokazujące śmiesznostki, czy wpadki jakie zdarzyły nam się na lekcjach. Zrobili też dla każdego statuetkę z masy solnej, po którą musieliśmy iść po czerwonym dywanie. Były piosenki i skecze. Dostałam gwiazdę szeryfa Teksasu w trampkach. Całość bardzo mi się podobała. Pokazali, że mają pomysły, potrafią coś fajnego zrobić. Wykazali się zmysłem (krytycznej) obserwacji. Były elementy, które wzbudziły moje wątpliwości, na granicy dobrego smaku, ale można to wpisać w młodzieńczą werwę i brak wyczucia, na pewno nie złośliwości, czy braku szacunku.

Były także tego wieczoru momenty, kiedy czułam się okropnie.
Pierwszy raz, na sali gimnastycznej. Wszyscy zebraliśmy się tam pod koniec zabawy, przynaglani przez grupę rodziców. Uczniowie mieli zrobić koło, reszta rodziców i nauczycieli mieli się zgromadzić pod ścianą. Na środek mieli wyjść wychowawcy klas trzecich. Coś wisiało w powietrzu. Realizował się jakiś (czyjś) plan. Coraz bardziej czułam się nieswojo. Zastanawiałam się, co ma się wydarzyć, kto reżyseruje ten fragment naszej szkolnej uroczystości. Pomyślałam - „może to ma być koncert życzeń?”
W tym momencie wystąpił przed szereg rodzic-nauczyciel(ka) i zaczął dziękować wychowawcom i wręczać prezenty. Rosło we mnie poczucie sztuczności i obcości całej sytuacji. Jej spiskowy charakter. Przecież ja także jestem rodzicem, mam dziecko w tej klasie, nikt mnie wcześniej nie poinformował o takim zamiarze. Co więcej, byłam przez jakiś czas wychowawcą jednej z klas. Klasa 3 „b” miała aż trzech wychowawców przez okres nauki w gimnazjum.
Powiedziałam do koleżanki-nauczycielki stojącej obok, że w takich sytuacjach zawsze jestem zażenowana.

Potem wychowawczynie tańczyły ze sobą i z ojcami uczniów, a my mieliśmy kręcić się w kółko i bić brawo. Nie przyłączyłam się do tej zabawy. Stałam z boku, patrzyłam i myślałam o szkole i o wspólnocie. O mojej idealnej szkole-wspólnocie.
To, co się działo przed moimi oczami, temu przeczyło.
Smutne myśli kłębiły mi się w głowie: jaki obraz nauczycieli i dyrektora został przekazany uczniom. Nauczycieli? Że tańczą, jak im ich rodzice zagrają. Zamiast budować autorytet, pomniejszają. Zamiast dobrych,szczerych, serdecznych słów – prezenty. A obraz dyrektora? Ze strony rodziców nie padło ani słowo do dyrektora. Tak, jakby wszystko, co stanowi życie szkoły, co wydarzyło się przez ostatnie trzy lata, działo się samo. Fałsz! Fałsz wprowadzony tylnymi drzwiami do naszej wspólnoty.

Odebrałam to jako manifestację lekceważenia i poczucia wyższości (pogardy?).
Nie oczekuję wdzięczności, ani podziękowań, bo to jest moja praca, ale nie mogę przemilczeć fałszu. Przeżyłam go boleśnie, przez chwilę nawet, jakbym we własnej szkole była zupełnie zbędna, jakby ktoś celowo i z premedytacją chciał zatrzeć, zniszczyć to, co próbuję budować od dziewięciu lat, jedność dyrektora, nauczycieli, rodziców i uczniów.

Dlatego czuję taki niesmak. Nie robi się takich rzeczy na terenie szkoły, w obecności innych nauczycieli, nie robi się ich w ogóle. Zabrakło wychowawcom zwykłej ludzkiej wrażliwości i wyczucia wspólnoty.

Dyskoteka i słodki poczęstunek przygotowany był przez rodziców. Także z mojej składki - jestem mamą trzecioklasistki Heleny.
Przy jednym stole siedzieli nauczyciele, rodzice, ks. proboszcz, przy drugim, uczniowie. I wszystko właściwie byłoby wspaniale, gdyby nie dziwne wrażenie, które towarzyszyło mi już w czasie nieoficjalnej części uroczystości, że mała grupa rodziców wszystkimi sposobami stara się podkreślić, że w tej szkole są tylko nauczyciele-wychowawcy, nie ma dyrektora. Czułam się okropnie.
Jak wytłumaczyć sytuację, że ojcowie (tak, tak, było dwóch panów) zachowywali się tak, jakby ta uroczystość była ich prywatnym wydarzeniem. Przez sześć godzin nie zamienili z dyrektorem ani słowa. Choć było ku temu wiele okazji, traktowali mnie jak powietrze.
I znów, nie chodzi o to, że mi zależy na pokłonach i komplementach. Chodzi o przyzwoitość, Panowie. Najwyraźniej uprzedzenia i głęboka niechęć (żeby nie powiedzieć mocniej) wzięły górę nad kulturą. Nie mam zamiaru uczyć dorosłych ludzi dobrych manier, ale może warto byłoby czasami wznieść się ponad siebie i lokalne konflikty. Zwłaszcza na uroczystości w szkole. Przy okazji zakończenia ważnego etapu w życiu własnych dzieci.

2 komentarze:

  1. Słodko-gorzko. Jak całe nasze życie w Strachówce.
    Pociesz się. Był w sobotę Madej. Ziarno wspólnoty, miłości, solidarności zostało zasiane.

    Stary Broniewski rzekł "są w narodzie rachunki krzywd, obca dłoń ich też nie przekreśli....". Są egoizmy, imperialistyczne siły reakcji, jest popeerelowskie pomieszanie z poplątaniem w głowach. Są chore ambicje, prywatne i grupowe interesy. Szczerych ludzi niewiele.

    Rzeczpospolita Norwidowska da narodowi późnych wnuków. To pewne.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie daje mi to spokoju.
    Anty-wspólnota potrafi zasłaniać się ludźmi. Sąsiadami, koleżankami, dziećmi.

    OdpowiedzUsuń