Wiele lat temu proboszcz parafii św.
Jana Kantego w Legionowie śp. ks Józef Schabowski szukał kogoś,
kto poprowadziłby katechezę z najmłodszymi dziećmi. Byłam wtedy
na ostatnim, a może przedostatnim roku studiów na wydziale
pedagogiki UW, pisałam pracę magisterską i miałam dużo czasu.
Byłam w młodzieżowej wspólnocie parafialnej, w duszpasterstwie akademickim.
Któregoś dnia Józek zapytał, przekazując pytanie proboszcza, czy nie chciałabym poprowadzić
katechezy dla dzieci. "Ksiądz proboszcz szuka katechetki". Nie byłam
po teologii, ani filozofii. To, co miałam, to była "tylko" wiara.
Ksiądz proboszcz powierzył mi grupy przedszkolaków i pierwszą klasę. Tak zaczęła się moja przygoda z katechezą.
Przed wieloma laty, już w parafii w Strachówce, ksiądz Antoni poprosił mnie o przygotowanie
drugiej klasy do I Komunii Świętej. To było wyzwanie i radość.
To były wspaniałe lekcje, na których mówi się o rzeczach i sprawach najważniejszych. Miałam takie poczucie, że modląc się razem z dziećmi wykonujemy największą pracę wychowawczą, że „załatwiamy” wiele ważnych szkolnych - i nie tylko - spraw. "Bo gdzie dwaj lub trzej modlić się będą..."
To były wspaniałe lekcje, na których mówi się o rzeczach i sprawach najważniejszych. Miałam takie poczucie, że modląc się razem z dziećmi wykonujemy największą pracę wychowawczą, że „załatwiamy” wiele ważnych szkolnych - i nie tylko - spraw. "Bo gdzie dwaj lub trzej modlić się będą..."
Przygotowanie do I Komunii to cały
długi rok, a może jeszcze więcej. Z moich wspólnotowych
doświadczeń wiedziałam, jak ważne są dni skupienia. Nie - wyjazdy
na po-komunijną wycieczkę do zatłoczonej Częstochowy (choć to
miejsce kocham szczególnie, wędrowałam tam 9 razy w pieszych
pielgrzymkach), ale wspólny wyjazd dzieci z rodzicami, z wychowawcą
tuż przed I Komunią Św na dzień skupienia. Dlatego jeździliśmy do Nadliwia, do ks. Krzysztofa
Małachowskiego. Była tam zawsze msza św z katechezą dla dzieci, a potem, gdy
one się bawiły, rozmowa z dorosłymi. Nieodłączna była też Adoracja Najświętszego
Sakramentu, zabawy i wspólna agapa. Były takie lata, że jeździła z nami schola, nasi starsi uczniowie i rodzeństwo. Prowadzili grupy dzielenia, rozmawiali o Panu Bogu z "maluchami", organizowali zajęcia.
A potem przychodziła uroczysta
niedziela, przeżywana bardzo wspólnotowo. Patrząc na obecnych w kościele widziałam nie tylko
dzieci z klasy drugiej. Były z trzeciej i z czwartej, i z piątej
i … . Było rodzeństwo, sąsiedzi, koleżanki i koledzy. To święto
ogarnia(ło) całą lokalną wspólnotę, a (bardzo wrażliwym i wszech-czującym) sercem tej
wspólnoty jest szkoła. Jak zatem następnego dnia przyjść do niej
i nie podzielić się tym, co najważniejsze? Radością, emocjami,
myślami, piosenkami i modlitwą! Jak nie przedłużyć tego święta? Tym bardziej, że w
poniedziałek po I Komunii dzieci nie mówią o niczym innym. Pragnienie
dzielenia się dobrem, jest naturalną potrzebą człowieka.
Wymyśliłam tzw. Biały Apel. Zaproponowałam rodzicom, aby dzieci komunijne przyszły w swoich strojach, bez tornistrów, zaśpiewały, poszły na spacer, były razem. Rodzice dorzucili cukierki dla wszystkich uczniów. A potem ktoś przyniósł ciasto, nauczyciele zrobili herbatę, by przez chwilę być razem - rodzice z nauczycielami, dyrektor z dziećmi i wychowawcą. To dobro pomnażało się. I tak zostało, stając się tradycją. Ważną, bo dotykającą fundamentalnych ludzkich, szkolnych spraw, scalającą szkolną społeczność jak spoiwo.
Kiedy już przestałam przygotowywać dzieci do I Komunii, wychowawcy z nauczycielem religii i rodzicami, sami przychodzili do mnie, pytali o dzień skupienia, o biały apel. Bo przecież nic ważnego w szkole bez wiedzy dyrektora dziać się nie może (tak jak w parafii, bez wiedzy proboszcza). Umawialiśmy się więc w duchu prawdziwej wspólnoty życia i tej samej wiary, jak ma wyglądać "biały" poniedziałek. Bo „biały apel” to przecież nie obowiązek, coś, co musi być w kalendarzu imprez każdej szkoły. To (powtórzę się) potrzeba serca dzielenia się radością z innymi. Tego nie ma w innych szkołach, parafiach i gminach!
Jeśli nie ma poczucia wspólnoty i prawdziwej radości, to wszystko jest nie tak, wszystko staje się sztuczne, udawane, puste. Jeśli nie ma pragnienia spotkania i rozmowy, to po co to wszystko? Szczególnie wychowawca powinien to rozumieć.
Wymyśliłam tzw. Biały Apel. Zaproponowałam rodzicom, aby dzieci komunijne przyszły w swoich strojach, bez tornistrów, zaśpiewały, poszły na spacer, były razem. Rodzice dorzucili cukierki dla wszystkich uczniów. A potem ktoś przyniósł ciasto, nauczyciele zrobili herbatę, by przez chwilę być razem - rodzice z nauczycielami, dyrektor z dziećmi i wychowawcą. To dobro pomnażało się. I tak zostało, stając się tradycją. Ważną, bo dotykającą fundamentalnych ludzkich, szkolnych spraw, scalającą szkolną społeczność jak spoiwo.
Kiedy już przestałam przygotowywać dzieci do I Komunii, wychowawcy z nauczycielem religii i rodzicami, sami przychodzili do mnie, pytali o dzień skupienia, o biały apel. Bo przecież nic ważnego w szkole bez wiedzy dyrektora dziać się nie może (tak jak w parafii, bez wiedzy proboszcza). Umawialiśmy się więc w duchu prawdziwej wspólnoty życia i tej samej wiary, jak ma wyglądać "biały" poniedziałek. Bo „biały apel” to przecież nie obowiązek, coś, co musi być w kalendarzu imprez każdej szkoły. To (powtórzę się) potrzeba serca dzielenia się radością z innymi. Tego nie ma w innych szkołach, parafiach i gminach!
Jeśli nie ma poczucia wspólnoty i prawdziwej radości, to wszystko jest nie tak, wszystko staje się sztuczne, udawane, puste. Jeśli nie ma pragnienia spotkania i rozmowy, to po co to wszystko? Szczególnie wychowawca powinien to rozumieć.
Dziękuję Drogie Mamy za Waszą obecność w szkole, tym bardziej, że wiem, ile miałyście pracy w tych ostatnich dniach. Przeżyliśmy w rodzinie sześć I Komunii Świętych naszych dzieci (w tym, jedną podwójną :)
Wierzę, że ani jedno słowo dzisiejszej modlitwy na sali gimnastycznej podczas Białego Apelu nie upadło na ziemię, a wszystkie wrócą do nas, do szkolnej społeczności błogosławieństwem. I taki właśnie sens ma "biały apel".
Wierzę, że ani jedno słowo dzisiejszej modlitwy na sali gimnastycznej podczas Białego Apelu nie upadło na ziemię, a wszystkie wrócą do nas, do szkolnej społeczności błogosławieństwem. I taki właśnie sens ma "biały apel".
Dziękuję, wiedziałem, że nie muszę się wysilać i Cię wyręczać. Pięknie ujęłaś historyczność i istotę idei "Białych Apeli" (stąd ta wielka litera :)
OdpowiedzUsuńWiara to całe nasze życie, nie aktywizm na potrzeby chwil i skrywanych celów życiowych.
Sięgnęłaś w opisie elementów istotowych i konstytutywnych nie tylko "Białego Apelu" (tylko nasz wynalazek, tylko w naszej szkole!), ale i szkoły, parafii, wspólnoty lokalnej. JPII nazwał taką postawę miłością intelektualną. Aktywiści ślizgają się po powierzchni zdarzeń, życia, unikają światła, jawności, dialogu, zadowalają ich POZORY...
Tragiczna jest sytuacja we wspólnotach lokalnych, w których silne jednostki chcą zapanować nad całością. Ty mówisz o szkole, o ciągłości, odsłaniasz korzenie, źródła, pokazujesz wartości. A co się dzieje, gdy jedna nauczycielka staje przeciwko całej szkole, jej tradycji, wartościom i robi "szkołę w szkole". Ofiarami padają nie tylko rodzice jej poddani przez trzy lata. Ofiarą jest cała wspólnota lokalna, ze wszystkimi jej składowymi. Największą cenę cudzym nadmiernie wybujałym ambicjom zapłacą uczniowie. Oni nie są ślepi - jeśli nie umysłem, to (u)czuciem rozpoznają, że coś jest nie tak. Na nich się każdy fałsz odciśnie strasznym piętnem - już legł brzemieniem, którego szkole, ani tym bardziej parafii nakładać na nikogo ("maluczkich") nie wolno.
Jak to dobrze, że jest Rzeczpospolita Norwidowska, w której zamieszkaliśmy z rodziną i przyjaciółmi całym sercem, wiarą i rozumem. Wszyscy, którzy szukają prawdy i chcą swoim życiem "odpowiednie dać rzeczy słowo" są błogosławieni bardzo. Biada każdemu, kto chce ją niszczyć!
"Im dalej od kadry trzymają się Grzegorz Lato i jego liczna świta, tym mniej zamieszania towarzyszy piłkarzom Smudy". Można? Można. Trzeba znaleźć rozsądne rozwiązanie i konsekwentnie się go trzymać w naszej zupełnie niezdrowej sytuacji, bez wołania o pomoc psychopatologów społecznych. Trzeba chcieć. WSZYSCY muszą chcieć, no, powiedzmy 99%.
OdpowiedzUsuń