Monte Cassino Środa 22 sierpnia
Dziś odrobinę dłużej spliśmy. Po
dwóch tak intensywnych i męczących dniach trudno było dobudzić
dzieciaki i młodzież. Zaraz po śniadaniu zapakowaliśmy się do
autobusu. Cóż za zdziwienie, kiedy okazało się, że kierowcą
jest kobieta i to w dodatku Polka. Przesympatyczna pani Kasia od
kilkunastu lat mieszkająca we Włoszech, jeździ na turystycznych
trasach. Dziś zawiezie nas, ojca Antonello i jeszcze czterech
Włochów na Monte Cassino. W życiu nie widziałam tak pięknych
krajobrazów. Pod czystym błękitnym niebem roztaczał się widok
hen po horyzont gór u podnóża których rozłożyły się miasta i
miasteczka. Droga wiła się serpentyną wokół wzgórza.
Wznosiliśmy się wyżej i wyżej, aż na sam szczyt do klasztoru.
Założył go w VI wieku (jak kilka innych na okolicznych wzgórzach)
św. Benedykt.
W czasie II wojny światowej klasztor został
zbombardowany przez aliantów, którzy myśleli, że są tam Niemcy.
Ocalały tylko podziemia. W czasie bombardowania zdarzył się cud.
Bomba, która upadła przy grobie św. Benedykta nie wybuchła.
Ocalał grób, płyta nagrobna. Ścienne malowidła w klasztorze
opowiadają o życiu świętego. W podziemu jest skała, z którą
związane są dwie legendy. Pewnego dnia to klasztoru przyszedł
żebrak prosząc o trochę oliwy. Jeden z braci odpowiedział mu, że
właśnie się skończyła i bracia sami nie mają. Nie było to
prawdą, ponieważ została ostatnia butelka. Kiedy dowiedział się
o tym św. Benedykt rzucił butelkę o skałę. Ta nie rozbiła się,
ale zrobiła w niej okrągłe wgłębienie. W skale jest jeszcze
odcisk przedramienia św. Benedykta, który pisząc regułę zakonu
opierał się o skałę.
Gdzieś na sąsiednim wzgórzu
mieszkała siostra bliźniaczka św. Benedykta, która również była
zakonnicą. Św. Scholastyka założyła żeńską gałąź
benedyktynów, Benedyktynki. Kiedy umarła do św. Benedykta
przyfrunęła gołąbica. Święty zrozumiał, że jego siostra
odeszła do Boga. To oczywiście tylko legendy, ale one najdłużej
zostają w pamięci.
Klasztor jest piękny, utrzymywany ze
środków prezydenta Włoch, który często tam przebywa. Mieszka w
nim dwudziestu ojców. Na wzgórzu uprawiają winogrona, warzywa,
owoce.
Z tarasów, w oddali widać polski
cmentarz.
Po zwiedzeniu klasztoru ruszyliśmy w
dół w przekonaniu, że zaraz autobus skręci w drogę prowadzącą
do tego miejsca. Ale pani Kasia zjechała do miasta Cassino.
Zatrzymaliśmy się w ośrodku Caritas, gdzie wolontraiusze czekali
na nas z obiadem. Kolejnym punktem miał być spacer w centrum
miasta, ale słysząc chyba nutę zawodu i żalu w naszych głosach z
powodu pominięcia cmentarza, po obiedzie z powrotem wjechaliśmy na
wzgórze. W ciszy szliśmy aleją prowadzącą na cmentarz. Z daleka
widać było ogromnego, białego orła, rzędy krzyży i dwie flagi
włoską i polską. Po głowie natarczywie krążyły mi słowa
piosenki o „czerwonych makach na Monte Casino, które zamiast rosy
piły polską krew, po których szedł żołnierz i ginął lecz od
śmierci silniejszy był gniew. Przeszły lata i wieki przeminą
pozostały ślady dawnych dni i tylko maki na Monte Cassino
czerwieńsze będą, bo z polskiej wzrosły krwi”. Trudno było
opanować wzruszenie.
Zmordowani 40 stopniowym upałem, ale
szczęśliwi wyruszyliśmy w drogę powrotną do Palestriny. To nie
był jednak koniec programu. Po godzinnej jeździe autostradą
zajechaliśmy do Parku Rozrywki w Valmontone. To był czas
szaleństwa. Wszyscy rozpierzchli się po ogromnej przestrzeni.
Młodzież (fantastyczna), z którą chodziłam namówiła mnie na
jazdę Roll Caster kolejką pędzącą z zawrotną prędkością,
obracającą fotelikami do góry nogami. Myślałam, że tego nie
przeżyję. Był jeszcze zjazd łodziami do wody, górska kolejka,
spadanie z wieży, pojedynek z potworami w lochach w okularach 5D na
nosie. Na koniec przepiękna bajka „Mały książę” w wymiarze
5D, w sali jak planetraium. Tak bardzo było mi żal, że tego
wszystkiego nie mogą zobaczyć nasze dzieci, a może kiedyś? W
drodze powrotnej nie ustwało dzielenie się wrażeniami.
Relacja fotograficzna tutaj
Palestrina. Czwartek 23 sierpnia
Mogliśmy pospać do ósmej. Dziś
jesteśmy w Palestrinie. Po śniadaniu z przewodnikiem poszliśmy do
muzeum archeologicznego i świątyni starożytnej bogini obfitości
Fortuny. I pomyśleć to miasto powstało w VII wieku przed
Chrystusem, a my chodzimy po schodach i dotykamy kolumn, które
pamiętają jego mieszkańców.
Idziemy mlowniczymi, wąskimi
uliczkami do pałacu rodziny Barberini, w którym znajduje się
muzeum. Tam najbardziej podobała mi się przepiękna mozaika
opowiadająca o Egipcie, z czasów, kiedy został podbity przez
Cesarstwo Rzymskie, szyszki nagrobne (przypisane mężczyznom) i
kobiece głowy z pogańskich grobów przed Cesarstwem, nagrobne
tablice rzymskie.
W jednej z gablot były miniaturowe części
ludzkiego ciała wykonane chyba z gliny lub innego materiału; nos,
wątroba, serce, zęby itd. Po co zostały wykonane przed tysiącami
lat? Otóż był to sposób na ludzkie doligliwości. Starożytni
kupowali miniaturkę część swojego ciała, w której odczuwali
dolegliwość i przynosili ją w ofierze do świątyni, wierząc, że
bogini Fortuna ją uzdrowi. Przychodzili także do wyroczni, by
poznać swoją przyszłość. Do studni, która się zachowała i
którą widzieliśmy starożytni spuszczali małe dziecko. We
wgłębieniach ścian znajdowały się tabliczki z wyrytym słowem.
Dziecko wyciągało tabliczkę, a kapłanki wyjaśniały jej treść,
która nigdy nie była oczywista.
Po obiedzie odpoczywaliśmy,
pakowaliśmy walizki, przygotowywaliśmy się do pożegnalnej Mszy
Świętej. W kościele Jezusa Zbawiciela byliśmy już godzinę przed
mszą. Z Walentiną ćwiczyliśmy pieśni na Eucharystię. Była
piękna, wzruszająca, polsko-włoska. Dziękując powiedziałam
Włochom to, co leżało mi na sercu, że nie ma takich słów, żeby
podziękować im za ich gościnność, otwartość, z którą nas
przyjęli. Dzięki nim doświadczyłam kościoła Chrystusa, który
nie ma granic, a wszyscy jesteśmy rodziną. Zabieramy ich w naszych
sercach do Polski i na naszej ziemi czekamy na nich za rok.
Po uroczystej kolacji Włosi
przygotowali wieczór karaoke, a nasza młodzież pokazała, że umie
się wspaniale bawić.
Relacja fotograficzna tutaj
Castel Gandolfo Piątek 24 sierpnia
To już ostatni dzień. Wracamy do domu,
ale jeszcze jedna niespodzianka. Włosi zabierają nas do Castel
Gandolfo. Papież jest tam jeszcze na wakacjach. Zapewne nie wyjdzie
i nie zobaczymy go, ale to zupełnie nie jest mi potrzebne. Wystarczy
aż nadto, że zobaczyłam to miejsce, że pospacerowałam nad
jeziorem, pochodziłam wąskimi uliczkami, posiedziałam w kawiarence
przed balkonem, z którego w każdą środę pozdrawia przybywających
turystów, pielgrzymów. Jeszcze chwilę pooddychałam gorącym
powietrzem i napatrzyłam się, by na zawsze zapamiętać włoskie
uliczki, włoską przyrodę, ludzi.
Samolot LOT-u wzbił się w powietrze. Wracamy do domu.
Relacja fotograficzna tutaj