Wróciliśmy z zimowj, sponsorowanej wyprawy w góry. Ja i dzieci Łazarz, Helena, Andrzej, Olek i Mraysia. Dzięki Teresie spędziliśmy 5 dni w Przesłopie, w Beskidach koło Lubomierza.
Choć bardzo trudno było mi się wybrać nie żałuję. To był bardzo dobry czas. Przede wszystkim bez telewizji, z dziećmi. Chodziliśmy na spacery, szlakiem do „Papieżówki”, po lesie, wzdłuż szumiącego potoku. Byliśmy na nartach. Nie zjeżdżałam nie umiem i było za wysoko. Dzieciaki mimo, że pierwszy raz miały narty na nogach radziły sobie świetnie. Rozpoznawałam po kształcie lub kolorze, stojąc u podnóża góry „z sercem na ramieniu”, ledwie widoczne punkciki. Wyłaniały się nagle z mgły, gdzieś w połowie zjazdu szusując na dół bez lęku.
Wieczorami graliśmy w memory, scrable, warcaby, czytaliśmy książki, słuchaliśmy Bacha, Vivaldiego, Mozarta, też radiowej „Trójki”.
Chłopaki nie przepuścili dwóch ważnych meczy (nie pamiętam niestety kto z kim), poszli do nieznanych, miłych sąsiadów. A my z dziewczynami siedziałyśmy przy kominku z książkmi w ręku. W sobotni wieczór zaśmiewali się grając w „miasta, państwa”, a ja kończyłam „Nigdy w życiu” Katarzyny Grocholi. Lekka powieść o zwyczajnej-niezwyczajnej kobiecie.
To był dobry czas. Czas na ciszę, czas na niemyślenie i myślenie, na obserwowanie dzieci, ciekawe rozmowy, czas na wzruszenia.
„Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej” jak mówi przysłowie. Wróciliśmy polskimi kolejami stojąc w ścisku na korytarzu, jak w PRL-u. Było bardzo wesoło.
Lubię być w domu, z Józefem, lubię Go słuchać. Chcę znaleźć równowagę we wszystkim co robię, mieć czas na zwykłe domowe prace, myślenie i niemyślenie, bycie z dziećmi, czytanie. Muszę trochę przewartościować sprawy i rzeczy.